Choć nie jestem trubadurem, a przy Jaskrze wypadam co najwyżej jak barman z lutnią, dziś i tak opowiem Wam historię. Historię mutanta — reliktu przeszłości, który gdyby istniał naprawdę, mógłby być moim przyjacielem. Usiądźcie więc wygodnie i posłuchajcie o Geralcie z Rivii. Choć wielu powie, iż to tylko Wiedźmin.
Ognisko, wino, przygoda? Pewnie. Na koń!
Wiedźmin 3: Dziki Gon ma już dziesięć lat. Czasem aż mi z tym dziwnie i choć może to tylko data, to kiedy wracam do tej gry — powracam nie jako gracz, który chce coś zdobyć. Wracam jak ktoś, kto chce coś sobie przypomnieć. choćby jeżeli powoli na horyzoncie pojawia się nowa odsłona lub totalny remake pierwszej części z 2007 roku, do którego trailera piosenkę stworzył nasz polski Vader.

Pamiętam, jak grałem w nią po raz pierwszy. Chciałem być skuteczny. Zrobić wszystkie zadania, wybrać najlepszy miecz, wygrać z tym chorym gryfem, zanim zdąży zamachnąć się pazurem. To był czas, kiedy gra była dla mnie wyzwaniem, walką o progres, o wpływ, o kontrolę. Chciałem być świetnym Wiedźminem, dobrym kumplem i łowcą potworów, który jeszcze jest potrzebny, choćby jeżeli w świecie Andrzeja Sapkowskiego zostało tak niewielu.
Dziś gram zupełnie inaczej, bo mogę
Nie biegnę od głównego zadania do zadania pobocznego. Zatrzymuję się. Patrzę, jak zachodzi słońce nad Toussaint. Rozglądam się po tych winoroślach rozciągających się ponad horyzont. Słucham, co Zoltan znowu wypalił przy karczemnym stole. Czasem gram godzinę i nie dotykam miecza. Czasem po prostu włóczę się z koniem i słucham, jak ten świat oddycha i wchłania mnie niczym dobra opowieść przy Jaskrze i Priscilli, co znów wymyślili jakiś nowy utwór. To nie jest nostalgia, bo rzadko taki bywam. To rytuał. Bo nie gram już, by wygrywać. Gram, żeby wracać. Pytacie, do czego? Już spieszę z odpowiedzią.
Nie tylko do postaci. Do siebie sprzed lat. Do emocji, które gdzieś się zatrzymały. Do relacji — dziwnie prawdziwych — z wirtualnymi bohaterami, którzy stali się bardziej wiarygodni niż niejedna filmowa ekranizacja czegokolwiek. Znam ich jak starych znajomych. Wiem, czego się po nich spodziewać — i mimo to wciąż potrafią mnie zaskoczyć. Wiem, iż Yennefer znów mnie wyprowadzi z równowagi. Wiem, iż Jaskier znów się w coś wplącze. Wiem, iż Lambert będzie zgryźliwy, a Zoltan przytuli kufel jak najdroższy skarb. Ale i tak wracam. Nie po fabułę. Nie po zakończenie. Powracam po obecność.
W świecie, w którym wszystko trzeba ciągle zdobywać, odblokowywać i podbijać, dobrze jest mieć miejsce, w którym nie musisz niczego udowadniać. Wiedźmin nie jest moim ulubionym tytułem. Ale jest jednym z nielicznych, które nauczyły mnie czegoś o sobie. I nie — nie chciałbym żyć w tym świecie. Za dużo w nim śmierci, zdrady i polityki. choćby jeżeli niektóre czarodziejki ładne, ale chciałbym tam wracać. Raz jeszcze usiąść pod drzewem. Napić się wina. Wiecie takiego z piwniczki. Posłuchać, jak świat toczy się dalej — beze mnie, ale z moją obecnością zapisaną gdzieś między wersami.
Wrócę. Bo to nie jest gra, którą się przechodzi. To jest gra, do której się wraca. Choć wielu powie mi, iż ta gra ma swoje grzechy, błędy i inne magiczne sztuczki, to jest to tytuł, który sprawił, iż otworzyłem horyzonty na coś innego, nowego. I tak jedna przygoda, z przypadku, pokazała mi pewien standard, którego czasem szukam w innych produkcjach. Napisałem te kilkaset słów, by pokazać, iż czasem warto mieć pewne szczególne tytuły, takie w duszy i sercu. Jednym z nich dla mnie właśnie jest Wiedźmin 3: Dziki Gon i wiecie co? Nie żałuję tego, bo po tych dziesięciu latach dalej znajduję w tej grze coś, co mnie w niej oczarowuje.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!