Nie będę ukrywał, iż na kolejną odsłonę serii Borderlands czekałem z wypiekami na twarzy, ponieważ jestem jej fanem — to jest fakt. Choć zdaję sobie sprawę, iż seria miała swoje lepsze i gorsze części, zawsze tliła się nadzieja, iż tym razem otrzymamy hit na miarę Borderlands 2. Niestety, wygląda na to, iż znów pozostaje mi jedynie liczyć na DLC lub kolejną część, która spełni te oczekiwania.
Spis Treści
- Fabuła
- Rozgrywka
- Grafika i optymalizacja
- Podsumowanie
Kup Borderlands 4 (PC)
Tym razem to nie jest już Pandora, a Kairos
To prawda iż fabuła w serii Borderlands — przynajmniej dla pewnej części graczy — pełni rolę pretekstu do zdobywania coraz to lepszych pukawek, którymi można siać śmierć i zniszczenie wśród wrogów. Z drugiej strony zawsze było w niej miejsce na satyrę oraz tak zwane klozetowe poczucie humoru. Nie inaczej jest w najnowszej odsłonie.
Tym razem antagonistą jest Czasomistrz, władca planety Kairos — tak, Borderlands 4 posiada oficjalną polską wersję z napisami. Jego cel jest prosty: pozbawić wszystkich wolnej woli, ponieważ uważa ją za źródło wszechobecnego chaosu. Skutkuje to dystopijną wizją świata, a adekwatnie więzienia, dla jego mieszkańców.

Dlaczego dotąd planeta Kairos pozostawała niewidoczna dla reszty wszechświata? Ukrywała ją bariera zasłaniająca glob w kosmosie; można tam było trafić wyłącznie przez przypadek. Do czasu, aż księżyc Elpis zniszczył osłonę. Całą historię opowiada nam Marcus, znany z poprzednich części, pełniący tym razem rolę narratora.
W przeciwieństwie do wcześniejszych odsłon Borderlands 4 ma — chyba — najmniej cameo z całej serii. Gdy już się pojawiają (za wyjątkiem Claptrapa, nazwanego tutaj Kłapaczem), wyraźnie służą fabule, a nie są tylko „bo tak”. Mimo iż historia przez cały czas stanowi głównie pretekst do rozgrywki, jej elementy łączą się w spójną całość.
W grze, jak zwykle, mamy do wyboru cztery klasy postaci: Syrenę, Rycerza Kuźni, Gravitara oraz Egzożołnierza. Cała kampania na poziomie trudnym — z trzech dostępnych — zajmuje około 20-25 godzin. Oczywiście nie wyczerpuje to zawartości, bo choć zdaję sobie sprawę, iż są gracze przechodzący wyłącznie fabułę, to potem czekają jeszcze dziesiątki, jeżeli nie setki godzin w endgamie. Na szczęście sama kampania pozytywnie zaskakuje sposobem prowadzenia, ponieważ działa podobnie jak w Far Cry 5. Oznacza to, iż po zakończeniu prologu sami decydujemy, dokąd się udamy, aby ostatecznie zmierzyć się z Czasomistrzem.
Jeszcze jeden skarbiec do złupania, czyli kiedy zaczyna się adekwatna rozgrywka
Zacznijmy od gunplayu’a, bo to zawsze jest mocny punkt serii Borderlands. Czuć nie tylko potęgę każdej z broni w naszym arsenale, ale także to, iż dzięki modyfikatorom każda z nich oferuje różne możliwości. Dotychczas na przykład Malwan strzelał ładunkami żywiołowymi, a Jakobs przy trafieniu krytycznym zrykoszetował w kolejnych przeciwników. Tutaj pojawiają się licencje, dzięki którym funkcjonalność jednego typu pukawek może pojawić się w innych. Pozwala to na jeszcze więcej kombinacji w doborze oręża. Tak więc biegałem z power-upem do licencji Jakobsa na każdej broni i celowałem w ten affix.
Ale żeby nie było zbyt słodko, pojawiają się problemy z balansem rozgrywki za sprawą skalowania poziomu przeciwników. Gdzieś do końcówki trzeciej lokacji, skupiając się na fabule, mieliśmy około jeden poziom mniej od wrogów, aż nagle doszedłem do ściany, gdy moje obrażenia zostały mocno zredukowane przez przewagę poziomu przeciwników (3+). Wówczas jedyną opcją pozostał grind doświadczenia. O ile przywykłem do farmienia przedmiotów, zarówno w tej serii, jak i w gatunku hack and slash, z którego wywodzi się looter shooter, tak gate’owanie wątku fabularnego przez poziomy postaci zawsze mnie denerwowało. To leniwe i nieangażujące rozwiązanie, które nie zachęca graczy do eksploracji dodatkowej zawartości czy skupiania się na wątkach pobocznych, zwłaszcza gdy są one po przeciwnej stronie mapy względem pozycji bohatera. Dlatego na końcu ostatniej lokacji postanowiłem zmienić poziom trudności na „normalny” — i to okazało się najlepszym rozwiązaniem. Poziom wyzwania pozostawał podobny do „trudnego”, ale był wyraźnie mniej uciążliwy i pozbawiony irytującego poziomowego gatekeepingu.
Jeśli chodzi o rozwój postaci, twórcom udało się znaleźć balans, za pomocą którego gracz ma poczucie wyboru — coś dostajemy kosztem czegoś. Po pierwsze, mamy do wyboru trzy specjalizacje. Następnie, gdy osiągniemy poziom około 15–17, możemy wybrać umiejętności z trzech dalszych rozwidleń, które oferują interesujące pasywki i posiadają osobną progresję. To dodaje głębi, której z perspektywy czasu brakowało w serii od dawna. Czy rozwiązanie przyjmie się na dłuższą metę? Nie wiem, na pewno jest to powiew świeżości. Na pewno wymaga jeszcze lepszego balansu — mam wrażenie, iż na przykład u Syreny „summon build” jest znacznie łatwiejszy w użyciu, niż magia.
Na koniec, jeżeli chodzi o zmiany w kontekście przeciwników, sporym zaskoczeniem był fakt, iż choćby zwykły „trash” potrafi mieć irytujące affixy. Mam tu na myśli czarną dziurę pozostawioną po zabitym wrogu. Za pierwszym razem, gdy się z nią zetknąłem, byłem zaskoczony tym, jakie obrażenia potrafi zadać. Wyciągnąłem więc wnioski na przyszłość i zacząłem jej unikać. To tylko jeden z wielu elementów, którymi przeciwnicy potrafią nas zaskoczyć.
Cellshading, a problemy z optymalizacją i… AI przeciwników
Powiedzieć, iż optymalizacja w Borderlands 4 to nieśmieszny żart, to jak nic nie powiedzieć. Choć akurat „u mnie działa”, nie mogę zignorować faktu, iż w sieci roi się od wpisów wskazujących, iż dla wielu graczy tytuł ten zwyczajnie „nie działa”. Dodatkowo występy PR-owe Randy’ego Pitchforda sprawiają, iż zamiast gasić pożar, dolewa on do niego paliwa rakietowego.
Na mojej konfiguracji PC — Ryzen 5 5600X, RTX 4090, 32 GB RAM 3600 MHz oraz Asus ROG Strix B550-F Gaming WIFI — gra utrzymywała klatkarz na poziomie 100–120 FPS przy 1440p na wysokich ustawieniach graficznych. Korzystałem oczywiście z DLSS na trybie zbalansowanym. Niestety kwestia optymalizacji to zawsze „temat rzeka”, a w przypadku portów PC to zwyczajna loteria: albo nasz sprzęt zadziała idealnie, albo zupełnie odmówi posłuszeństwa. Głównym czynnikiem jest tu różnorodność konfiguracji, ale mimo wszystko nie można powiedzieć, iż Gearbox dowiózł. Wręcz przeciwnie — patrząc na skalę narzekań w internecie, Borderlands 4 kompletnie się w tym aspekcie nie popisało. Z drugiej strony można powiedzieć, iż to już ponura tradycja serii, bo w zasadzie każda jej odsłona borykała się z podobnymi problemami.
Jeśli chodzi o AI przeciwników, jest ono mocno nierówne. Bywają momenty, gdy walka naprawdę potrafi postawić gracza przed wyzwaniem, ale zdarzają się też sytuacje, w których wrogowie stoją jak słupy soli, stając się łatwym celem. W trakcie około 40 godzin gry zanotowałem kilkanaście takich przypadków. Niedługo później zdarzało się, iż gra potrafiła jeszcze wywalić się do pulpitu, więc trudno wskazać jednoznaczną przyczynę takiego chaosu.
Oprawa wizualna to raczej ewolucja niż rewolucja względem Borderlands 3. Jest ładniej, ale trudno mówić o efekcie „WOW!”. Trzeba jednak przyznać, iż pod kątem konstrukcji świata i jego wertykalności wykonano krok, który można nazwać kamieniem milowym w dobrym kierunku. Niestety całość została przytłoczona przez obiektywnie bardzo słabą optymalizację.
Jeśli chodzi o muzykę, to Borderlands tradycyjnie trzyma wysoki poziom. Nie aż tak wysoki jak kultowy OST do DOOM-a od Micka Gordona, ale zdecydowanie wpada w ucho i napędza do siania chaosu, przed którym chciał ochronić świat Czasomistrz. Są mocne riffy, jest energiczna młócka, która idealnie oddaje to, co dzieje się podczas walki z przeciwnikami. Czego chcieć więcej? Chyba tylko jeszcze większej dawki cięższego brzmienia.
Czy warto sięgać po Borderlands 4?
Moim zdaniem nie warto kupować gry teraz, mimo iż pod względem gameplayu jest dopracowana, itemizacja daje sporo możliwości na buildy, a gunplay wykonano po mistrzowsku. Problem stanowi cena oraz fakt, iż tytuł jest zwyczajnie niedopracowany pod kątem optymalizacji i bugów. W efekcie nie pozostaje mi nic innego, jak odradzić zakup i poczekać na promocję. Po pierwsze — do tego czasu gra zostanie połatana, a po drugie — cena będzie adekwatna do zawartości.
Wbrew temu, co Randy Pitchford pisał na swoich social mediach, iż to gra premium, tak jej nazwać pod żadnym pozorem nie można. To po prostu ewolucja znanej formuły z poprzednich odsłon, a nie rewolucja, jak w przypadku drugiej części serii. Pokusiłbym się choćby o stwierdzenie, iż pod wieloma względami jest to swego rodzaju Borderlands 3.5.
Gameplay

Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse.
Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Cenega.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.