Call of Duty: Black Ops 7 – recenzja (PS5). Tiktokowy brainrot

2 tygodni temu

Pomyślałby człowiek, iż po tak potężnej wtopie, jaką okazało się Modern Warfare III, włodarze marki Call of Duty wyciągną wnioski i postarają się, by podobna sytuacja nie powtórzyła się nigdy więcej. Może jestem głupi, może zbyt naiwny, prawdopodobnie i jedno, i drugie, ale w pełni wierzyłem, iż fala krytyki odniesie jakikolwiek skutek. Tymczasem po zagraniu w Call of Duty: Black Ops 7 czuję się, jakby wymierzono mi policzek. Kiedy dziesięć lat temu fani narzekali, iż seria stała się wtórna i domagali się zmian, raczej nikomu nie chodziło o to, by kolejna jej część przeistoczyła się w quasi-Borderlands z akcją na modłę tiktokowych brainrotów.

Spis Treści

  • Fabuła
  • Rozgrywka
  • Tryb wieloosobowy
  • Tryb Zombie
  • Technikalia
  • Podsumowanie


Kup Call of Duty: Black Ops 7 (PS5)

Samotnikom mówimy „nie”

Porównuję Black Ops 7 do gearboksowej marki nie bez powodu. Tegoroczna odsłona nie oferuje bowiem kampanii dla pojedynczego gracza, zamiast tego serwując fabularny tryb kooperacyjny dla czwórki śmiałków. Grać, owszem, można również w pojedynkę, ale przygotujcie się na wyjątkowo samotną przygodę. Po raz pierwszy od debiutu serii w 2003 roku zabrakło w niej elementu, którym zasłynęła – kompanów kierowanych przez sztuczną inteligencję (swoją drogą możliwości pauzowania też zabrakło). Jako iż fabularnie wcielamy się w jednego z członków czteroosobowego zespołu, to nasi towarzysze niczym w Dead Island będą pojawiać się w przerywnikach filmowych, by zniknąć w trakcie adekwatnej rozgrywki. Fatalny Painkiller był w stanie to ogarnąć, a taki moloch jak Call of Duty nie. Takie czasy.

Napatrzcie się, bo chłop znika równie szybko, co się pojawia.

Mniejsza o to, brak towarzyszy SI to najmniejszy kłopot tegorocznej kampanii. Zdecydowanie większym jest to, iż mamy tu do czynienia z podszytym tanią nostalgią, fabularnym bełkotem dla osób, które nie są w stanie skupić uwagi na dłużej niż trzy sekundy, wzbogaconym za to o łamiące kanon decyzje scenarzystów i bohaterów o charyzmie sedesu. Wszak już zwiastuny mamiły graczy powrotem Menendeza z lubianego Black Ops II i wizją kontynuowania przygód Davida Masona i oddziału JSOC. To wszystko faktycznie się tutaj pojawia, wliczając w to również wizyty w odjechanych wersjach kultowych poziomów z poprzednich odsłon podserii, ale wyłącznie po to, by zwabić starych fanów. Black Ops 7 w żaden sposób nie rozwija wątków z Black Ops II, kontynuując raczej temat Kołyski, która zadebiutowała w Black Ops 6. Mniejsza, iż fabularnie te dwie odsłony dzieli niemal 40 lat – linia fabularna Black Ops, rozpoczęta jeszcze w World at War, to na tym etapie pocieszna telenowela, mląca ciągle te same wątki i bohaterów, nie oferując tym samym niczego interesującego.

O ile kolejne odsłony Black Ops korzystały z tematyki konspiracyjno-paranormalnej z najróżniejszym skutkiem, nigdy nie można było odmówić im ambicji w próbie opowiedzenia dobrej, w jakiś sposób ambitnej historii, ugruntowanej w rzeczywistych wydarzeniach, które przyprawiono zaledwie co bardziej odjechanymi scenami. Oryginalne Black Ops z perspektywy czasu wydaje się wręcz nijakie. „Siódemka” już w pierwszej misji traktuje gracza neurotoksyną i rzuca go do walki z zombiakami, co później wydaje się całkiem normalne, kiedy dojdziemy już do plujących kwasem ważek, pająków czy walki z bossem wielkości wieżowca. Człowiek obserwuje to wszystko i czasami musi sprawdzić, czy na pewno gra w Call of Duty.

W futurystycznej kampanii nie zabrakło oczywiście robotów.

Tania łupanina

Żeby nie było, oceniając Black Ops 7 przez pryzmat tego, czym jest, a nie czym nie jest – gra się w to naprawdę dobrze. To nieustanna, kilkugodzinna nawalanka, która co rusz wrzuca nas w dziwaczny, często abstrakcyjny scenariusz – wijące się niczym węże autostrady czy spadające na latające wyspy gigantyczne maczety to tutaj chleb powszedni. W tym szaleństwie jest metoda i – o ile przełkniemy gąbczastych przeciwników, brak pauzy i inne co-opowe naleciałości – jak najbardziej można się przy tym dobrze bawić, zwłaszcza grając z przyjaciółmi, ale trudno nie odczuć, iż marka zaczyna tracić własną tożsamość i choćby nie próbuje udawać militarnego shootera, ba, po ośmiu odsłonach (wliczając Declassified) choćby słowa Black Ops kilka już znaczą, choć niegdyś wiadomo było, iż kryć się pod nią będzie nieco mroczniejsza, bawiąca się historią alternatywną opowieść.

Przykre jest natomiast to, iż jakaś połowa misji odbywa się na fragmentach jednej, olbrzymiej mapy, do której stworzenia skorzystano również z gotowych map do trybu wieloosobowego. Dlaczego? Black Ops 7 oferuje w ramach kampanii również tryb Endgame (pierwotnie odblokowywany dopiero po dotarciu do napisów końcowych), który przeistacza grę w swego rodzaju extraction shooter z akcją osadzoną właśnie na tej olbrzymiej, przypominającej słoneczną Italię mapie. Zabawa ta – polegająca na robieniu przez godzinę zadań, rozwijaniu swojej postaci i spylaniu do punktu ekstrakcji, by zachować postępy – jest całkiem niezła, aczkolwiek czuć, iż brakuje jej szlifu. Zapomnijcie o przepychankach z innymi zespołami, bo choć po mapie biega multum czteroosobowych zespołów, to nie wejdziecie z nimi w interakcję. Zresztą wolałbym, by zamiast tym trybem, zajęto się stworzeniem sensownej kampanii, choćby tej kooperacyjnej, bo jednak większość zadań związanych z tą mapą to bieganie z punktu A do B i odpieranie fal wrogów.

Zawsze moim pierwszym skojarzeniem z Call of Duty były mordercze kwiatki.

Black Ops 6+1

Złego słowa powiedzieć nie mogę natomiast o pozostałych dwóch trybach – zombie i wieloosobowym – aczkolwiek głównie dlatego, iż Black Ops 7 na dobrą sprawę przypomina raczej gloryfikowane DLC do Black Ops 6. Bardzo nie lubię tego określenia, ale patrząc na to, co oferuje „siódemka”, trudno jest w ten sposób nie pomyśleć, zwłaszcza iż – jak oznajmił Miles Leslie z Treyarch – produkcja obu tych tytułów ruszyła w tym samym momencie. Toteż taki tryb wieloosobowy nie różni się od tego, w co fani serii mogli łupać przez ostatni rok – podobne mapy (sztuk 17), niemalże identyczne tryby, i tak dalej. Ze względu na futurystyczny setting pojawia się tu więcej dronów i takich tam, a dynamika rozgrywki (wciąż szybka dzięki niskiemu TTK) zmienia się odrobinę dzięki obecności podwójnego skoku poprzez odbicie się od ściany (mechanice kompletnie zmarnowanej w efekcie postawienia na dość płaskie mapy), ale z grubsza gramy dalej w to samo.

Dość powiedzieć, iż najbardziej zauważalną zmianą są hybrydowe specjalności. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, iż dotąd po wyborze trzech atutów z tego samego rodzaju, otrzymywaliśmy konkretną specjalność o rozmaitych bonusach. Tym razem mamy nieco więcej luzu, bo po wybraniu atutów z dwóch rodzajów, przyznana nam zostanie specjalność hybrydowa. Sposób działania jest dokładnie ten sam, ale faktycznie skutkuje to odrobinę większą dowolnością w tworzeniu swojej klasy postaci. Reszta to natomiast – znów – z grubsza to samo: te same rodzaje uzbrojenia, identyczny sposób ich modyfikacji, podobne nagrody za serię zabójstw. No, dobra, pojawiły się jeszcze dwa nowe tryby: Przeciążenie, czyli wariacja na temat Capture the Flag, oraz Skirmish dla 20 graczy, rozgrywający się na dwóch, dedykowanych mu mapach.

Tryb wieloosobowy to w zasadzie to samo, co w Black Ops 6.

Tunele pełne potworów

Większych zmian nie uświadczymy również w trybie Zombie, który ponownie będzie ucztą dla fanów rozpaćkiwania nieumarłych przy jednoczesnej próbie poskładania do kupy opowiadanej w tej odsłonie historii. Zasady pozostają identyczne, aczkolwiek ciekawie wypada sama mapa (jak na razie jedna, ale wraz z pierwszym sezonem pojawić ma się kolejna) – bardzo duża, składająca się z punktów zainteresowania połączonych długimi „tunelami”. Do jej przemierzania przyda się dostępny niemalże od samego początku samochód, którym jazda i rozjeżdżanie zombiaków sprawia zaskakująco dużo frajdy. o ile to nie Wasz konik, to możecie na luzie odpalić wariant zamknięty na jednej farmie (acz bez możliwości odblokowania nowych stref), a także trudniejszej wersji zabawy. Zapomnieć nie można też o twin-stickowym Dead Ops 4, ot tak, w ramach odskoczni.

Nieskazitelna forma

Od strony technicznej i artystycznej Black Ops 7 wypada świetnie. Gra wygląda pięknie, nie odbiegając przy tym nazbyt od tego, co zobaczyć można było rok temu. Ze względu na specyfikę kampanii nie ma też czasu zbytnio przyglądać się otoczeniu czy modelom postaci, więc liżąc ściany, pewnie dałoby się do czegoś przyczepić, ale w trakcie owczego pędu całość potrafi niejednokrotnie zachwycić. Szkoda jedynie, iż warstwa audio gubi się gdzieś pośród nieustannego terkotania karabinów i zlewa się nieustającą kakofonię dźwięków (w odosobnieniu wciąż wysokiej jakości). Nie natknąłem się też na żadne błędy czy problemy techniczne – co by o Call of Duty nie mówić, gry z tej serii działają wyśmienicie.


Tiktokowy brainrot

Wnosząc po głosach oburzenia w Sieci i niskiej jak na Call of Duty liczbie graczy, nie jestem w swoich odczuciach względem Black Ops 7 odosobniony. Tryby wieloosobowy i Zombie to wciąż świetna zabawa, ale po raz kolejny z rzędu nie różni się ona nazbyt od zeszłorocznej odsłony, więc po co się przesiadać? Kampania kooperacyjna to natomiast kompletna porażka, z której wprawdzie można wyłuskać nieco frajdy, ale w żadnym razie nie uświadczycie w jej trakcie interesującej opowieści, a raczej tiktokową opowiastkę graniczącą z brainrotem. Pojawia się też kwestia użycia AI do stworzenia części assetów i wizytówek (obrazków zdobiących profil gracza), w dodatku z jakiegoś powodu utrzymanych w stylu studia Ghibli, co w kontekście przynoszącej góry pieniędzy marki jest zwyczajnie żałosne. Cóż, żaden pieniądz nie śmierdzi i naprawdę zaczynam obawiać się, iż któregoś dnia będziemy tęsknić za czasami, gdy nowa odsłona Call of Duty jawiła się jako DLC do poprzedniej.

Przeczytaj także

Call of Duty: Black Ops 6 – recenzja (PS5). Prawie jak Wolfenstein

Opinia naczelnego

Po spotkaniu z Black Ops 7 sam do końca nie wiem, w co w ogóle zagrałem. Z jednej strony to Call of Duty – przynajmniej tak się czuję podczas zabawy – ale wszystko dookoła krzyczy, iż to coś innego. Brak normalnej kampanii, cuda niczym z koszmaru, jakby ktoś tutaj mocno przesadził z grzybkami. Pamiętam pierwszą odsłonę: klimat, intrygi, powagę historii. Tutaj nic z tego nie ma, ani w trybie quasi-solo, ani w multi. Samo Zombie ma swój świat jak zawsze i o dziwo, tam jest stabilnie, ale cała reszta? Niczym filmik z TikToka i to w złym tego słowa znaczeniu. Jak stwierdził Konrad, „brainrot” to dobre określenie tego, co widzimy na ekranie.

Pod maską niby gra i buczy, nie można więc powiedzieć, iż technicznie odsłona ta odstaje, ale też o skoku jakościowym można zapomnieć. Trudno się dziwić, skoro kolejne gry serii są już robione tak taśmowo, iż równie dobrze mogłyby być zwykłym DLC. Tylko wtedy trudniej prosić o pełną cenę, prawda? Tak, niby jest Game Pass, ale to nie na nim marka zarabia i dobrze o tym wiemy. Gdybyście mieli odpuścić sobie „siódemkę”, to nie licząc umarlaków, raczej nic nie stracicie. Szkoda, ale w tym roku ogólnie lepiej spojrzeć na nowego Battlefielda.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse.


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Cenega.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.
Kup Call of Duty: Black Ops 7 (PS5)


Idź do oryginalnego materiału