Gdybym wciąż miał piętnaście lat, DOOM: The Dark Ages byłby najbardziej czadową i w dechę (czy jak tam teraz mówi młodzież) rzeczą na świecie. Ekipa z id Software w końcu nie tylko po raz trzeci – licząc od restartu serii – daje nam możliwość brutalnego gromienia hord piekielnych pomiotów przy dźwiękach miażdżonych czaszek i metalowych riffów, ale ponadto przenosi akcję gry w klimaty średniowiecza, a przecież wiadomo, iż nie ma nic bardziej „cool” od metalowego rycerza z zabójczą tarczą i shotgunem w rękach, latającego w dodatku na smoku. Teraz mam lat prawie trzydzieści i może uważam to wszystko za lekką przesadę, ale wciąż śmiem twierdzić, iż DOOM: The Dark Ages jest czadowy i w dechę.
Spis Treści
- Fabuła
- Rozgrywka
- Uniki i parowanie
- Broń i wrogowie
- Oprawa audiowizualna
- Warstwa techniczna
- Podsumowanie
Kup DOOM: The Dark Ages (PS5)
Geneza niczego
Na sam początek odwalmy pańszczyznę i zajmijmy się aspektem, który absolutnie nikogo nie interesuje, ale – będąc zupełnie szczerym – interesować nie powinien, bo jest zwyczajnie słaby. Mowa oczywiście o fabule, wpychającej nas w sam środek wojny między kosmicznymi rycerzami z planety Argent D’Nur a piekielnymi hordami. Całość to prequel, mający wyjaśnić początki Doomslayera, ale historia poprowadzona została na tyle nieporadnie, iż pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Zwłaszcza iż bohater już owiany jest wśród innych złą sławą, choć scenarzyści skąpią nam wytłumaczenia tych antypatii.

Fakt, DOOM nie potrzebuje wyjątkowo dobrej historii, ale ta mimo wszystko potrafi uczynić przyjemne doświadczenie jeszcze lepszym, choćby poprzez wprowadzenie bohaterów drugoplanowych, na których losie powinno nam zależeć. The Dark Ages teoretycznie próbuje to robić, ale nie dość, iż postacie te pozbawione są jakichkolwiek interesujących cech charakteru, to w dodatku z racji na sposób prowadzenia protagonisty przez scenarzystów (czy też raczej jego brak), nie jesteśmy w stanie wejść z nimi w żadne relacje. Ot, tyle dobrego, iż główny zły fajnie wygląda.
Mordowanie demonów to nie takie hop-siup
Na całe szczęście dla gry DOOM: The Dark Ages oferuje na tyle dobrą rozgrywkę, iż wszelakie zarzuty względem warstwy fabularnej dość gwałtownie tracą na znaczeniu. W bardzo dużym uproszczeniu id Software po raz trzeci wypuściło tę samą grę, co byłoby zarzutem, gdyby nie to, iż formuła Dooma przez cały czas nie zdążyła się wyczerpać, a twórcy przy okazji pozmieniali na tyle dużo, by całe to dynamiczne mordowanie demonów wypadało świeżo. Zmiany ucieszą Was lub oburzą w zależności od tego, jak bardzo podobał Wam się pięcioletni już Eternal. The Dark Ages jest bowiem wyraźnie wolniejszy i śmiem twierdzić, iż łatwiejszy od poprzednika, aczkolwiek poziom trudności można dostosować do siebie przy pomocy licznych suwaków.

Pozbyto się przede wszystkim kontrowersyjnej linki z hakiem, tym samym nie musicie bać się, iż znowu męczyć będą Was sekcje platformowe. Mało tego, The Dark Ages to tytuł wyjątkowo horyzontalny, oferujący w zamian całkiem przepastne, półotwarte mapy pełne znajdziek, sekretów i opcjonalnych bossów. Przyznam, iż ciężko westchnąłem, kiedy zobaczyłem podgląd mapy, ale same etapy okazały się dość proste w nawigacji i bynajmniej nie narzucały eksploracji. o ile to nie Wasza bajka, możecie po prostu iść jak po sznurku za kolejnymi celami. Oczywiście nie zabrakło też standardowo liniowych poziomów, a także nowości w serii, czyli rozdziałów, w którym pilotujemy gigantycznego mecha lub smoka. Stanowią one miłą odskocznię, ale nie sprawiają jakoś wybitnie wiele frajdy.
Skok w bok
Tej najwięcej oferuje oczywiście walka, której – jak to w Doomie – ci tutaj dostatek. Twórcy postanowili jednak na zdecydowanie bardziej klasyczne podejście do potyczek, to jest na unikanie pocisków i ewentualne ich blokowanie przy pomocy hucznie zapowiadanej tarczy. Większość przeciwników atakuje nas albo wyraźnie markowanymi ataki wręcz, albo zwykle powolnymi, wielokolorowymi pociskami. Pomarańczowych ataków należy unikać, zielone warto sparować, by odesłać je w kierunku adresata. DOOM: The Dark Ages przypomina zatem teraz coś na wzór bullet hella, tym samym przyjemnie odwołując się do korzeni. W końcu tak – nie licząc blokowania – wyglądał pierwszy DOOM.

Nastawienie rozgrywki na parowanie ataków czyni ją odrobinę wolniejszą, niż było to w przypadku DOOM: Eternal, ale wciąż jest to produkcja wymagająca sporego refleksu i zręczności. Przeciwników na arenach pojawia się bowiem sporo, a standardowemu mięsu armatniemu towarzyszą tym razem także liderzy, którzy są w zasadzie wytrzymalszymi wersjami zwykłych demonów, ale ich zabicie zwiększa nasze statystyki (ilość życia, pancerza czy amunicji do konkretnych broni), a niekiedy wymaga zdjęcia jego tarczy poprzez wymordowanie towarzyszących mu potworów.
Narzędzia destrukcji
W celu ich eksterminacji dostajemy teoretycznie zaledwie 6 osobnych broni, ale każda posiada alternatywny tryb ognia, podwajając pulę dostępnych pukawek. Zwykłą strzelbę możemy zatem zamienić w locie w super shotgun, a taka kołkownica chociażby stanie się zaskakująco szybką wyrzutnią wybuchowych kolców. Już jest naprawdę różnorodnie, a przecież do tego doliczyć trzeba trzy typy broni białej, samą tarczę, którą wyposażymy w kilka różnych efektów, odpalanych po sparowaniu ataku przeciwnika we właściwym momencie, a także szeregu usprawnień do broni, wykupywanych w specjalnych kapliczkach za znajdowane na mapie (lub zdobywane w ramach nagrody za zaliczane wyzwania poziomów) złoto bądź kryształy. Powraca też BFG, tym razem w roli wielkiej kuszy, a sama tarcza posłuży zarówno jako morderczy bumerang, jak i tutejsza wersja linki z hakiem, przyciągając nas do przeciwników.

Korzysta się z tego naprawdę przyjemnie. Strzelanie sprawia sporo frajdy, czego sporą zasługą są soczyste animacje śmierci wrogów. W tym miejscu wypada się zatrzymać i ponarzekać, bo DOOM: The Dark Ages został mocno ugrzeczniony względem poprzedników. Pozbyto się w zasadzie wszystkich finisherów, którymi we wcześniejszych odsłonach kończyliśmy żywoty ogłuszonych wrogów. W The Dark Ages brutalne ciosy kończące wprawdzie wciąż się pojawiają, ale wyłącznie w przypadku liderów – zwykli przeciwnicy dostają w gębę tarczą lub z buta i na tym kończy się całe mordowanie. Szkoda, bo była to swoista nagroda za walkę. Tyle dobrego, iż finishery wciąż służą do zdobywania dodatkowego zdrowia czy amunicji, ale przedmiotów na mapie jest zwykle na tyle dużo, iż rola przeciwników jako mobilnych apteczek została zmarginalizowana.
Wszystko pięknie, ale bez Gordona
Można to uznać za swego rodzaju odrzucenie przez The Dark Ages nowożytnej tożsamości, choćby pomimo tego, iż to wciąż wyjątkowo brutalna produkcja, która nie stroni od pokazywania groteskowych wręcz scen śmierci. Warstwa artystyczna jest tutaj zresztą równie mocna, co dotychczas, jeżeli nie mocniejsza. Nieco zbyt sterylne lokacje Marsa zamieniono tutaj na piekielne pustkowia i ruiny średniowiecznych budowli, ba, sięgnięto choćby po motywy lovecraftowskie, które stanowią jeden z najmocniejszych elementów The Dark Ages. Swój urok wciąż mają oczywiście bardziej klasyczne demony i piekielne statki z dziobem w kształcie gigantycznej czaszki. Projekty poziomów, postaci i przeciwników żywcem wyrwano z okładek metalowych albumów lub przynajmniej mokrych snów edgy nastolatka.

O ile w oprawie wizualnej jestem absolutnie zakochany, o tyle już dźwiękowa w moim w odczuciu pozostawia nieco do życzenia. Dźwięki i dubbing (wyłącznie angielski, bo polski jest tak zły, iż wszystkie zęby skruszyłem już w trakcie wprowadzenia) wypadają wprawdzie naprawdę solidnie, ale trudno nie zauważyć, iż muzyki nie komponował tym razem Mick Gordon. W tle przez cały czas młócą metalowe riffy, często choćby niezłe, ale brak im tego zadzioru kompozycji Gordona. Jest to o tyle bolesne, iż utwory muzyczne – podobnie jak wspomniane wcześniej brutalne finishery – stanowiły bardzo istotną część doświadczenia.
Diabelnie dobry silnik
Na pocieszenie dodam, iż DOOM: The Dark Ages to produkcja technicznie wręcz doskonała. Nowa wersja id Engine sprawia się bez najmniejszego zarzutu. Gra wygląda przepięknie (nie licząc może swego rodzaju miękkości obrazu powodowanej – jak mniemam – przez generację klatek) i działa w niezachwianych 60 FPS-ach, w dodatku nie oferując przy tym trybów wydajności lub jakości. Tryb jest jeden – doskonały. Poza sporadycznym wychodzeniem gry do menu po wczytaniu nowego poziomu (co nie wiązało się na szczęście z żadnymi konsekwencjami), nie napotkałem też żadnego, najmniejszego błędu.
Powrót z tarczą
DOOM: The Dark Ages to zatem tylko pozornie ta sama gra po raz trzeci. Ekipa z id Software przemodelowała rozgrywkę w ten sposób, iż choć błyskawicznie odnajdą się w niej weterani serii, to ani przez moment towarzyszyć nie będzie im poczucie deja vu. To jednak miecz o dwóch ostrzach, bo zawiodą się ci, którzy szukali w The Dark Ages kolejnego Eternala. Nowej odsłonie serii bliżej do klasycznego doświadczenia pierwszych dwóch Doomów, aniżeli nowożytnego skakania po mapie przy pomocy linki (nawet jeżeli podobną funkcję pełni tutaj tarcza). Stąd też moje początkowe rozczarowanie. Łaknąłem kolejnego Eternala, a dostałem tytuł wyraźnie wolniejszy i ugrzeczniony. Z czasem nauczyłem się kochać również The Dark Ages i choć koniec końców DOOM i DOOM: Eternal są od niego lepsze, to wciąż jest to piekielnie dobra strzelanka.
Kącik Retro: The Ultimate DOOM (PC). Frajda ostateczna
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Bethesda Polska.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.