Dynasty Warriors: Origins – recenzja (XSX). Jak Feniks z popiołów

1 dzień temu

Kiedy nasz naczelny zapytał w redakcji „Czy ktoś chce Dynasty Warriors Origins do recenzji?”, choćby mi przez myśl nie przeszło się zgłaszać. Musou, czyli gatunek gier zapoczątkowany (i nazwany) właśnie przez serię Dynasty Warriors na przełomie wieków, znałem jedynie z teorii, ale uważałem tę formę rozgrywki za „bezmyślną sieczkę”, na którą szkoda czasu. Kiedy jednak następnego dnia okazało się, iż chętnych wciąż brak – coś mnie tknęło. Szybki reaserch na temat tej odsłony, która okazuje się być swego rodzaju rebootem serii, i już wiedziałem, iż to dobra okazja do poszerzenia swoich horyzontów. W końcu co może pójść nie tak?

Spis Treści

  • Gra oparta na faktach
  • Powściągliwość i niemowa
  • Marsz 1000-li to przy tym spacer
  • Wolny ptak, wybierający własne potyczki
  • Armie stają naprzeciw siebie
  • Twarzą w twarz
  • Koniec historii to nie koniec zabawy
  • Coś dla oka, coś dla ucha
  • Nie wszystko zagrało…
  • …ale pozytywny są miażdżące
  • Spróbować, czy nie spróbować?


Kup Dynasty Warriors: Origins

Gra oparta na faktach

Cała seria Dynasty Warriors fabularnie skupia się na wydarzeniach rozgrywających się w Chinach, poczynając od upadku dynastii Han (189 r.), przez nastanie Epoki Trzech Królestw (220 r.) i ostatecznej unifikacji (280 r.). Najnowsza odsłona ponownie sięga po ten sam materiał źródłowy. Jednak już podtytuł sugeruje zmiany – zamiast kolejnego numerka, z okładki krzyczy do nas „Origins” (początki). Przekłada się to przede wszystkim na warstwę fabularną. Zamiast próbować „upchnąć” na krążku niemal 100 lat historii, nowa odsłona skupia się na początkowym dwudziestoleciu i wydarzeniach prowadzących do ostatecznego uformowania się każdego z królestw. To natomiast daje możliwość bardziej szczegółowego przedstawienia każdej z frakcji, ich charyzmatycznych liderów, oraz wydarzeń kształtujących ich losy. Istotna jest jednak perspektywa, z której będziemy wszystkie te wydarzenia obserwować.

W Dynasty Warriors Origins, w przeciwieństwie do poprzednich odsłon, deweloperzy zdecydowali się wprowadzić pojedynczego protagonistę, nieugruntowanego w faktach historycznych. Przyjdzie nam więc pokierować poczynaniami tajemniczego Wędrowca (dla lubiących takie smaczki – gra pozwala własnoręcznie nazwać naszego bohatera). Korzystając z klasycznej growej kliszy, nasza postać cierpi na amnezję, co czyni ją dosłownie pustą kartą, gotową do zapisania poprzez nasze wybory i działania. Jednocześnie, poza uczestnictwem w historycznych bitwach i lawirowaniem między politycznymi i wojskowymi intrygami tamtego okresu, będziemy mieli okazję rozwiązać zagadkę naszej przeszłości.

Powściągliwość i niemowa

Gry musou nie są znane z wciągającej narracji, to trzeba sobie powiedzieć otwarcie. Dynasty Warriors Origins bierze na tapet wydarzenia ze znacznie zawężonego (w porównaniu z poprzednimi odsłonami) wycinka historii, co daje więcej miejsca na wyeksponowanie postaci i frakcji. Faktycznie, podczas gry będziemy świadkami wielu rozmów, w tym sporej ilości tych opcjonalnych, mających pogłębić wątki poszczególnych bohaterów. I jakkolwiek początkowo nie miałem do tego elementu uwag, tak po jakimś czasie okazało się, iż każda taka scenka jest do bólu schematyczna. Nie pomaga w tym fakt, iż brakuje tu jakiejkolwiek dynamiki i to choćby nie w rozumieniu wartkiej akcji, a mimiki i gestykulacji. Podczas rozmów postacie sztywno stoją, względnie siedzą, a ich twarze nie zdradzają prawie żadnych emocji. Szczególnie widoczne to jest w przypadku głównego bohatera, któremu suwak mimiki ktoś zablokował na 20% – niby coś próbuje pokazać, ale wychodzi to słabo. Akurat w przypadku protagonisty nie pomaga jeszcze jeden aspekt. Otóż Wędrowiec jest niemową, ale wyłącznie poza polem walki. Jest to klasyczny zabieg w wielu japońskich produkcjach, ale w tym przypadku zupełnie niezrozumiały, bo podczas sekwencji walki słyszymy jego komentarze bez przerwy i nie są to tylko „postękiwania” podczas zadawania ciosów. Biorąc pod uwagę znikomą ilość linii dialogowych Wędrowca, które co jakiś czas musimy wybrać podczas rozmów, brak ich udźwiękowienia jest dla mnie niezrozumiały.

Na szczęście żadna inna fabularna postać nie ma tego samego problemu i wszystkie linie dialogowe są udźwiękowione. Tytuł udostępnia nam trzy ścieżki – japońską, angielską i chińską. Niestety poza kilkoma wyjątkami, wszystkie głosy postaci cierpią na tę samą przypadłość co wyżej wspomniana mimika – są płaskie i ograniczone w kwestii ekspresji. Nie jest to też wina aktorów głosowych, gdyż problem tyczy się zarówno japońskiej, jak i angielskiej kadry. Produkcje z Kraju Kwitnącej Wiśni zwykle znane są od drugiej strony, z wręcz przesadzonego manieryzmu, jednak Team Omega przestawił wajchę w przeciwną stronę i to do oporu. Czy jest to minus, który psuje zabawę? Nie dla wszystkich. Mimo wszystko uważam, iż popracowanie nad tymi aspektami zdecydowanie wyszłoby Origins (i potencjalnym kolejnym odsłonom) na zdrowie.

Marsz 1000-li to przy tym spacer

Gry musou mają swoją charakterystyczną formę i w tej kwestii Dynasty Warriors Origins pozostaje wierny swoim poprzednikom, jednocześnie wprowadzając trochę nowych elementów. Prowadzenie historii z perspektywy jednego protagonisty oznacza, iż będziemy się przemieszczać po ogromnym terytorium ówczesnych Chin. Sprowadza się to do faktycznej swobodnej podróży po odpowiednio zeskalowanej mapie. Poszczególne regiony zostały bardzo ładnie przedstawione – napotkamy na swojej drodze większe i mniejsze miasta, czy obozy, przyjdzie nam skorzystać z przepraw statkami, a cała ta przestrzeń wręcz upstrzona jest lasami, zmiennymi biomami, czy majestatycznymi pasmami górskimi. Dodatkowo, mijając ośrodki miejskie, możemy usłyszeć komentarze ich mieszkańców – niektóre tyczące się bieżących wydarzeń, a niektóre bardziej humorystyczne. Jak wspominałem, elementy świata są przedstawione w skali, więc widok górującego nad miastem oficera, czekającego na spotkanie z nami, nie jest tu niczym nadzwyczajnym, ale całość została zrealizowana w niezmiernie przyjemny dla oka sposób.

Poszczególne regiony otwierają się przed nami wraz z postępami fabularnymi. Te ostatnie najczęściej sprowadzają się do wygrania kolejnej wielkiej bitwy, ale nie tylko. Podczas naszych podróży poznamy wielu oficerów, służących po każdej ze stron, a napotykając ich w różnych częściach świata, możemy popchnąć ich indywidualne wątki do przodu. Część z takich wydarzeń będzie elementem głównej historii, ale mając oczy otwarte podczas naszych wojaży, będziemy mieli okazję poznać ich też bliżej. Nie jest to oczywiście wymagane, ale w kontekście całości nadaje niektórym postaciom więcej kolorytu.

Wolny ptak, wybierający własne potyczki

Mówimy jednak o jednym z najbardziej burzliwych okresów w historii Chin, więc na mapie świata natrafimy też na losowe potyczki. Te w żadnym wypadku nie są niezbędne do ukończenia gry i każdorazowo decydujemy czy chcemy się w dany konflikt „wmieszać”, ale stanowią bardzo przyjemną odskocznię od wielkich bitew, czy rozmów z kompanami. Każde takie wydarzenie ma swoje własne założenia (z katalogu kilkunastu) i jego ukończenie może zająć od kilkudziesięciu sekund do kilku minut. Nieco inaczej sprawy się mają przy tzw. misjach – czyli pojedynkach na większą skalę, choć przez cały czas niedorastających do rangi pełnoprawnej bitwy. Te są już predefiniowane i różne w zależności od zlecającej je frakcji, a przede wszystkim – jednorazowe.

Najnowsza odsłona Dynasty Warriors nie może co prawda pochwalić się tak pokaźną ilością kategorii uzbrojenia, co poprzednie odsłony, ale za to nadrabia to w inny sposób. Do naszej dyspozycji oddano 9 rodzajów oręża, odblokowywanego sukcesywnie w miarę naszych postępów w grze. Każda broń posiada swoją ogólną rangę, zawiadującą podstawowym poziomem obrażeń, ale do tego dochodzą jeszcze losowe cechy dodatkowe. Całość składa się na przyjemny system wyposażenia, który z jednej strony nie wymusza na graczu „grindu”, a z drugiej absolutnie na takowy pozwala, o ile gracz ma ochotę szukać idealnego dla siebie zestawu cech. Jednak największym zaskoczeniem było dla mnie podejście gry do różnic w rozgrywce z wykorzystaniem poszczególnych rodzajów oręża. Gra w żadnym momencie nie wymusza na nas używania określonej broni. System walki, przy zachowaniu oczywistych różnic pomiędzy poszczególnymi rodzajami uzbrojenia, jest bardzo dobrze zbalansowany. Na ten fakt składają się również umiejętności – zarówno te związane z konkretnym orężem, jak i te ogólne. Całość pozwala na wystarczająco dobre dostosowanie pod preferencje gracza oraz sytuację na polu walki – rękawice mogą równie dobrze jak włócznia „zagarniać” podczas ataku kilka tuzinów przeciwników, a tą drugą możemy z równym powodzeniem wyprowadzać precyzyjne, punktowe uderzenia.

Armie stają naprzeciw siebie

Jednak musou żyje jednym – pełnoskalowymi bitwami. o ile szukacie w grach tzw. power fantasy, to ten gatunek jest jego absolutnym ucieleśnieniem. Tylko tutaj można stanąć naprzeciw wielotysięcznej armii, wskoczyć na konia i z okrzykiem na ustach wbić się klinem w szeregi wroga, rozrzucając nieszczęsnych piechurów na lewo i prawo. Każda bitwa poprzedzona jest odprawą, gdzie dokładnie tłumaczona jest zastana sytuacja, rozkład wojsk naszych i przeciwnika, oraz stojące przed nami cele. I tego elementu zdecydowanie nie warto lekceważyć. Większość fabularnych starć nie będzie wymagała jedynie radosnego pakowania się wprost w szeregi wroga, ale też utrzymania przy życiu dowódców i towarzyszy. Dorzućmy do tego fakt, iż sytuacja na polu walki jest zawsze dynamiczna, a same lokacje potrafią być naprawdę ogromne. Ile razy kusiło mnie wyrwać się wprzód, przełamać szyki wroga i ubić ich generała, co spowodowałoby automatyczny odwrót jego wojsk. Czasami taka taktyka się sprawdza, ale częściej (szczególnie na wyższych poziomach trudności), kończyło się to szybką przegraną po naszej stronie, gdy w połowie radosnego okładania wrogiego dowódcy, nasz własny generał wyzionął ducha na drugim końcu mapy. Z drugiej strony, kurczowe orbitowanie wokół naszego lidera równie gwałtownie doprowadzi do porażki, gdy pozostałe nasze siły zostaną wybite, a cała siła adwersarza skieruje swoje ostrza w naszym kierunku. To oznacza, iż podczas walki musimy skorzystać z największych zalet naszego protagonisty – wolności wyboru i mobilności. Ciągłe przemieszczanie się po polu bitwy, wspomaganie naszych oddziałów, leczenie oficerów, a jednocześnie przesuwanie frontu we właściwym kierunku – to podstawa wygranej.

Bycie częścią nacierającej masy wojska dostarcza sporych wrażeń.

I tu Origins dorzuca kolejny element, który potrafi sporo namieszać w ferworze walki. Może i nasz bohater jest niezależny, ale w ślad za nami podąża niewielki, acz wierny oddział piechurów. Zaczynając od skromnych kilku żołnierzy, z czasem zaczniemy dowodzić kilkudziesięcioma oddanymi wojakami, którzy pochwalić się mogą własną listą umiejętności. Wprawne ich wykorzystywanie podczas walki, poprzez na przykład zasypanie oddziału wroga gradem strzał z ukrytej pozycji, potrafi błyskawicznie zmienić sytuację na polu walki. Całość wpleciona jest tak zgrabnie w rytm walki, iż choćby podczas największych potyczek z łatwością można zorientować się w sytuacji, wydać rozkazy naszemu oddziałowi, a jednocześnie prowadzić zażartą wymianę ciosów z oficerem przeciwnika.

Twarzą w twarz

No właśnie, oficerowie przeciwnika. Oczywiście stajemy do walki przeciw tysiącom żołnierzy, ale prawda jest taka, iż większość z nich to zwykłe mięso armatnie. To, co zmienia przypadkową zbieraninę wojaków w sprawnie działający oddział, to właśnie oficerowie. W grze spotkamy zarówno tych „zwykłych” – różniących się wykorzystywanym orężem i „stopniem trudności” – jak i „unikatowych”, czyli postacie fabularne, z którymi będziemy również mieli do czynienia poza polem bitwy. Ci ostatni nie ustępują naszemu protagoniście w umiejętnościach walki – stosują różne umiejętności oraz ciosy specjalne. I to właśnie walka z nimi sprawia największą frajdę. Przez cały czas musimy być czujni i np. wyprowadzić kontrę na atak specjalny, innym razem sparować lub uniknąć ciosu, jednocześnie będąc świadomym, iż inny oficer może w tym czasie zaatakować nas z flanki. I tu kolejne zaskoczenie – system walki jeden na jeden (jako iż w przypadku oficerów mamy możliwość zablokowania kamery na celu) jednocześnie nie uniemożliwia nam dynamicznego reagowania na wyprowadzane z każdej strony ataki. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, aby skupiając się na swoim adwersarzu, jednocześnie wyprowadzić kontrę na atak specjalny z flanki, o ile oczywiście takowy wcześniej zauważymy i zareagujemy wystarczająco szybko. Żeby tego było mało, niektórzy oficerowie potrafią wyzwać nas na faktyczny pojedynek. O jego rezultacie zawiaduje nie życie, a pasek przewagi nad przeciwnikiem i limit czasowy, a zwycięstwo potrafi dać spory zastrzyk morale oddziałom po jednej, lub drugiej stronie.

„Pośród ludzi, Lü Bu; pośród koni, Chì Tù”

Reasumując, trzon rozgrywki, z której znany jest gatunek musou, w Dynasty Warriors Origins wypada wyśmienicie. Nie dość, iż gra nie stawia przed graczem sztucznych barier, to poprzez świetnie zbalansowany system potyczek, wręcz zachęca do wykorzystywania każdej okazji do zmierzenia się z przeciwnikiem. Najlepszym dowodem na to, jak przyjemny jest ten aspekt, niech będzie fakt, iż kończąc swoje pierwsze przejście miałem wbitą maksymalną rangę, a co za tym idzie, również wymaksowane wszystkie dziewięć kategorii oręża. Nie było to związane z żadnym grindem, a z czystą przyjemnością płynącą z walki.

Koniec historii to nie koniec zabawy

Jak to z japońskimi tytułami bywa, Dynasty Warriors Origins dba o to, żeby po ukończeniu gry było do czego wracać. Przede wszystkim dostajemy możliwość powrotu do historii i dokonania innych wyborów, a co za tym idzie poznania innych perspektyw. Żeby tego było mało, powraca system znany już z odsłon poprzednich – alternatywne linie fabularne. Historia gry oparta jest na faktycznych wydarzeniach (oraz na ich nowelizacji w postaci „Opowieści o Trzech Królestwach” autorstwa Luo Guanzhonga), oczywistym więc jest kanoniczne jej zakończenie. Jednak gra pozwala nam na sprawdzenie „co by było, gdyby”, oczywiście stawiając przy tym bardziej wyśrubowane wymagania niż przy pierwszym przejściu.

Dla tych, którzy nie mają dość walki, w tzw. post-game dostajemy kilka innych nowości – podniesiony limit rangi dla każdej broni i nowe drzewko perków. Natomiast dla najtwardszych wojowników, gra udostępnia nowy poziom trudności – nie bez powodu nazwany Ultimate Warrior – oraz cały system wyzwań z nim związanych. Muszę przyznać, iż jak kończąc grę czułem się pewny swoich umiejętności, tak pierwsze większe starcie na tym poziomie trudności, gwałtownie sprowadziło mnie do parteru.

Coś dla oka, coś dla ucha

Grę miałem okazję przetestować na Xbox Series X i nie ukrywam, iż miałem swoje obawy. Setki przeciwników jednocześnie na ekranie, efekty naszych specjalnych ataków, do tego potęgowane tym samym w wykonaniu oficerów przeciwnika. Wiele tytułów na taki widok dostałoby FPS-owej czkawki, z dodatkowym wyrzuceniem do menu konsoli na dokładkę. Jednak Katana Engine, wykorzystywany przez Omega Force, przyjmuje to na chłodno. Dodatkowo gra spokojnie i płynnie potrafi zrobić zbliżenie na twarz głównego bohatera (a czasami też naszego towarzysza, o ile akurat zabraliśmy na front któregoś z zaprzyjaźnionych oficerów), ukazując przy tym mnogość detali modeli. Tytuł nie chrupie choćby przy najbardziej widowiskowych scenach. Podczas wykonywania najsilniejszych ataków, kamera potrafi się dodatkowo odsunąć, ukazując szerszy kadr i setki rozrzucanych przez nas na boki żołnierzy przeciwnika. Biorąc pod uwagę, iż nie jest to żadna pre-renderowana scenka, nieważne ile razy taki widok podziwiam, zawsze robi to na mnie wrażenie.

Udźwiękowienie natomiast zdecydowanie zasługuje na kilka słów pochwały. Nieważne, czy mówimy o mapie świata, czy polu bitwy – towarzyszące nam odgłosy idealnie wpisują się w daną scenę i po godzinach spędzonych z grą, nie czuję nimi żadnego znużenia. Natomiast muzyka… Absolutnie nie wiedziałem czego się spodziewać i przeżyłem srogie zaskoczenie, gdy na ekranie tytułowym przywitały mnie klimatyczne dźwięki, ładnie pasujące do chińskiej tematyki. Szok przyszedł chwilę później, gdy nagle w uszy wdarła się perkusja i gitara elektryczna. Brzmi jak dziwne połączenie? Nic bardziej mylnego. Szarża na siły wroga z ostrzejszymi rytmami w tle to coś, czego się nie spodziewałem, ale najwidoczniej bardzo mi tego w życiu brakowało. Niestety ścieżka dźwiękowa z Origins nie jest w tej chwili dostępna w żadnym serwisie streamingowym, ale niech za dobry przykład posłuży tu motyw legendarnego wojownika Lu Bu – poniżej z ósmej odsłony serii, ale którego nowa aranżacja występuje również w recenzowanej pozycji.

Nie wszystko zagrało…

Wszystko ładnie i pięknie, ale trzeba mieć świadomość, iż przez cały czas mamy do czynienia z grą z gatunku musou. Nie znajdziemy tu godzin cutscenek, czy filmowych ujęć. Pomimo ograniczenia ram czasowych historii, jej przedstawienie pozostawia trochę do życzenia. Tytuł tego w żaden sposób nie komunikuje, ale bez ukończenia wszystkich głównych ścieżek fabularnych, wiele prezentowanych wydarzeń będzie sprawiała wrażenie dziwnie wyrwanych z kontekstu. Nie oznacza to, iż opowiadana w grze historia nie jest intrygująca. Przyznam, iż podczas gry sięgałem po historyczne źródła. Najpierw w celu sprawdzenia „czy faktycznie coś takiego miało miejsce”, a potem poszło już z górki – opisy kolejnych bitew, życiorysy postaci, strategie. Nie każda gra potrafi wywołać podobny efekt, choćby o ile forma podania tła fabularnego czasami kuleje.

Bądź mądry niczym Śpiący Smog Zhuge Liang – trzymaj się z dala od encyklopedii w grze!

Kolejny mankament tyczy się funkcjonalności, której obecność w dowolnym tytule zawsze chwalę. Dynasty Warriors Origins wyposażono w encyklopedię, gdzie znajdziemy opisy postaci, miejsc i terminów. Problem w tym, iż cała jej zawartość jest dostępna od samego początku gry i zawiera jawne spoilery. O ile więc nie jesteście znawcami historii Państwa Środka (a zakładam, iż większość z nas taką wiedzą nie może się pochwalić) – trzymajcie się od tej sekcji menu jak najdalej. Zaprawdę nic tak nie denerwuje, jak poznanie głównego fabularnego zwrotu akcji, na długo przed finałową bitwą gry.

…ale pozytywny są miażdżące

Deweloperzy z Omega Force postanowili uczynić z Origins ponowne otwarcie i punkt wejścia dla nowych graczy. Gra faktycznie w przystępny sposób wprowadza kolejne mechaniki i operuje wyzwaniem tak, żeby z jednej strony nie zniechęcić, a z drugiej nie znudzić odbiorcy. Dla co bardziej hardych graczy umożliwia dodatkowe podkręcenie wyzwania, a taka możliwość nieskrępowanego wyboru poziomu trudności to zawsze plus. Nadrzędny, w przypadku gier musou, element to oczywiście walka. W tej kwestii Origins dostarcza tonę rozrywki. Dobrze zbalansowany system, zachęcający do eksperymentowania, a jednocześnie nieoferujący „jedynego słusznego buildu” – to zdecydowanie najmocniejszy punkt tej produkcji. Całość jest tak przyjemna, iż zaryzykuję stwierdzenie, które do niedawna choćby by mi przez myśl nie przeszło. Otóż gdyby z Dynasty Warriors Origins wyciąć wszystkie wstawki fabularne, pozostawiając jedynie przemieszczanie się po mapie od walki, do walki – przez cały czas czerpałbym garściami euforia z tej produkcji. Pisząc te słowa licznik w grze wskazuje 54 godziny spędzone na polach bitew (tak, gra zlicza oddzielnie czas walki i spoczynku) i absolutnie nie mam dość.

Spróbować, czy nie spróbować?

Gry musou to – przynajmniej na zachodzie – nisza. choćby w Kraju Kwitnącej Wiśni, seria Dynasty Warriors znacznie podupadła na przestrzeni ostatniego dwudziestopięciolecia – wyniki sprzedaży kolejnych odsłon systematycznie spadały. Nie mamy informacji w jakim stopniu najnowsza odsłona była postawieniem wszystkiego na jedną kartę dla Team Omega, ale sygnały płynące od dewelopera i wydawcy jasno pokazują, iż mamy do czynienia z majestatycznym powrotem. Pierwszy miesiąc wystarczył do przebicia miliona sprzedanych kopii, a wedle dostępnych danych jedynie trzy części serii dokonały tego samego i to w latach największej popularności. Po spędzeniu z grą prawie stu godzin – rozumiem to entuzjastyczne przyjęcie przez społeczność graczy.

Przeczytaj także

Dynasty Warriors Origins z rekordem sprzedaży

I tu wróćmy do wstępu. Potraktowałem możliwość zrecenzowania Dynasty Warriors Origins jako okazję do poszerzenia swoich horyzontów. Gry musou, znane mi z teorii, traktowałem jako „bezmyślną sieczkę”. Tak więc – co mogło pójść nie tak? Brałem pod uwagę, iż może znajdę w tym tytule jakiś interesujący aspekt, w końcu seria utrzymuje się na rynku od ponad dwudziestu pięciu lat. Nie przewidziałem jednak, iż wsiąknę na prawie sto godzin i choćby wtedy nie będę miał dość. Z przyjemnością muszę wycofać się z mojej dotychczasowej opinii na temat musou. Tak jak miesiąc temu seria Dynasty Warriors mogłaby dla mnie nie istnieć, tak teraz już przebieram nogami na myśl o kontynuacji, która mam nadzieję powstanie prędzej niż później. o ile więc zastanawiacie się, czy warto dać tej produkcji szansę – zachęcam do sprawdzenia wersji demonstracyjnej, dostępnej na każdej z docelowych platform. choćby w tym aspekcie muszę pochwalić Team Omega, gdyż demo idealnie obrazuje to, co oferuje ich najnowsza produkcja. o ile więc poczuliście tę adrenalinę szarżując na wielokrotnie większe oddziały wroga – pełna wersja dostarczy wam tego po stokroć. Czasami warto wyjść ze swojej gatunkowej bańki i to z przytupem.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry dziękujemy firmie Plaion.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Kup Dynasty Warriors: Origins

Niektóre linki w tym artykule to linki afiliacyjne. jeżeli kupicie coś przez nie, otrzymamy prowizję – bez wpływu na cenę ani nasze opinie.
W ten sposób wspieracie nasz zespół.

Idź do oryginalnego materiału