Minęło długich dziesięć lat od premiery ostatniej odsłony Grand Theft Auto – serii, która na dobre wepchnęła mnie w ramiona gamingu i znacząco ukształtowała moje growe preferencje. GTA VI powstaje, tego jesteśmy pewni, ale jak długo będziemy musieli jeszcze na nie czekać, tego nie wiedzą choćby najstarsi Indianie. Żałość ściska serce, patrząc na obecny stan marki. Zarówno twórcy, jak i wydawca zdają się widzieć w niej wyłącznie dojną krowę, z której należy wycisnąć ostatnie krople mleka, nie bacząc przy tym na konsekwencje. Dość powiedzieć, iż w pierwszej dekadzie XX wieku ukazało się aż trzynaście odsłon serii, w kolejnych latach zaledwie jedna, za to czterokrotnie.
Przyznam, iż niesamowicie tęsknię za czasami, kiedy w zasadzie każdego roku czekała nas premiera nowej gry Rockstara, każdorazowo zachwycając pieczołowitością twórców w budowaniu świata. Pozwólcie zatem, iż dam się ponieść skrzydłom nostalgii i wyruszę w podróż do przeszłości, by prześledzić ewolucję serii Grand Theft Auto. Będzie mi przy tym niezmiernie miło, o ile postanowicie mi w niej towarzyszyć. W jej pierwszej części cofniemy się do ubiegłego wieku, do czasów, kiedy strach przed pluskwą milenijną wciąż był silny, a DMA Design, jak zwał się jeszcze wówczas Rockstar North, dopiero kładł podwaliny pod swoją przyszłą hegemonię.
Grand Theft Auto (1997). Później mówiono, iż gra ta nadeszła ze Szkocji
W tym miejscu wszystko się zaczęło. Skromne początki, które wcale nie zwiastowały, iż w ciągu kolejnych kilku lat tytuł Grand Theft Auto przeniknie do ogólnej świadomości i będą znali go choćby ci, którzy z grami mają kilka wspólnego. Pierwsze GTA już w momencie premiery nie zachwycało technologicznie. Gamingowy światek doświadczał właśnie trójwymiarowej rewolucji, więc dwuwymiarowa, oparta w znacznej części na sprite’ach (w 3D stworzono wyłącznie budynki i część elementów otoczenia) budziła raczej uśmiech politowania. Dziś jesteśmy mądrzejsi o doświadczenie, więc rozumiemy, iż ówczesne pchanie się w trzeci wymiar okazało się dla wielu tytułów zgubna, a zdecydowana ich większość w przeciwieństwie do płaskiej konkurencji nie wytrzymała próby czasu pod względem w wizualnym. Ot, porównajcie sobie Castlevanię: Symphony of the Night z wydaną dwa lata później Castlevanią na Nintendo 64. Wtedy jednak nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko 3D.
Grand Theft Auto mimo wszystko daleko było do Symphony of the Night. Gra prezentowała się mało imponująco, choćby jak na standardy 2D. Cóż jednak z tego, jeżeli do dyspozycji dostawaliśmy trzy olbrzymie miasta – Liberty City, Vice City i San Andreas – które mogliśmy dowolnie zwiedzać, zarówno na piechotę, jak i samochodem lub motocyklem. Misje były tu wyłącznie dodatkiem, który miał pomóc graczowi w osiągnięciu liczby punktów wymaganej do odblokowania kolejnej lokacji. Nic nie stało więc na przeszkodzie, by ruszyć w mordercze tango z całym światem i podbijać swój wynik poprzez morderstwa, kradzieże i sianie szeroko rozumianego chaosu. Budziło to wówczas spore kontrowersje, w końcu DMA Design pozwalało graczowi stanąć po stronie bezprawia, a przy okazji nagradzało go za dokonywane przestępstwa.
Rozgrywka – bądźmy ze sobą szczerzy – była przy tym wybitnie prosta, ale choćby pomimo ograniczeń wciąż widać to, za co gracze pokochali Grand Theft Auto. Olbrzymia wolność, bezsensowna przemoc, masa nawiązań do klasyków kina i niewybrednych, często pieprznych żartów czy w końcu gubienie policji poprzez przemalowanie auta. Zresztą choćby w tych samych – choć zupełnie odmienionych – miastach witaliśmy później wielokrotnie. Powrót do pierwszego GTA po latach przypomina wizytę w skansenie. Wszystko momentalnie wydaje się znajome, ale trudno nie zauważyć, iż przez te kilkadziesiąt lat seria przeszła olbrzymią ewolucję, rozwijając elementy oryginału, porzucając nieudane pomysły, a niekiedy przywracając je do życia pod nową postacią.
Dość powiedzieć, iż choć motocykle zadebiutowały właśnie tutaj, to fani musieli czekać pięć długich lat, by móc ponownie zasiąść za kierownicą jednośladu. Był tu choćby tryb wieloosobowy. Do pomysłu kilku grywalnych postaci powrócono dopiero w 2013 roku w GTA V. Starsi gracze z pewnością o tym wiedzą, ale o ile urodziliście się nieco później, to śpieszę z informacją, iż w „jedynce” można było wybrać jednego z ośmiu grywalnych bohaterów, każdy różniący się od siebie statystykami. Mało tego, do dziś jest to też jedyna część serii, w której zagrać możemy kobietą. Płeć piękna stanowiła zresztą aż połowę protagonistów. Jest to o tyle śmieszne, iż perfekcyjnie pamiętam rozsierdzenie użytkowników GTA Site, kiedy w Sieci pojawiły się plotki o możliwej żeńskiej bohaterce „czwórki”. Stałem z nimi w jednym rzędzie, negując ten pomysł. No, bo jak to tak? Baba gangsterem? Nie może być! Miałem wtedy jedenaście lat.
To jednak nie koniec historii oryginalnego Grand Theft Auto. Nie tylko była to pierwsza odsłona serii w ogóle, ale przy okazji pierwsze GTA na konsole przenośne. Dwa lata po premierze oryginału prace nad wersją gry na GameBoy Color zlecono angielskiemu Tarantula Studios (w 2002 roku przemianowanego na Rockstar Lincoln). Efekt ich trudu był równie imponujący, co średnio udany. Oprawa zubożała, a sama rozgrywka dostała mocno po głowie ze względu na ograniczenia sprzętowe. Niemniej nie da się odmówić im w kunsztu, w końcu udało im się przenieść Grand Theft Auto na dawno już przestarzałą konsolę, zachowując przy tym większość charakterystycznych cech, dzięki czemu gracze mogli cieszyć się GTA poza domem.
Grand Theft Auto: London 1969 i London 1961 (1999). Niezobowiązujący skok w bok
Nie przestaje mnie zadziwiać, jak wiele rzeczy oryginalne Grand Theft Auto zrobiło po raz pierwszy w serii. Tytuł ten spotkał się z na tyle dużym zainteresowaniem, iż kontynuacja po prostu musiała powstać. Zanim jednak do tego doszło, Rockstar Canada (obecnie Rockstar Toronto) otrzymało zadanie stworzenia rozszerzenia do części pierwszej. W efekcie dwa lata po premierze oryginału posiadacze Grand Theft Auto mogli nabyć London 1969, zabierający ich – co stanowi ewenement w serii – do Londynu roku 1969 (niespodzianka, co?). To pierwszy i jedyny raz (nie licząc prologu GTA V i jednego napadu w GTA: Online), kiedy fani mogli dowolnie rozbijać się po mieście położonym poza USA. Swoją drogą, pewnym paradoksem jest fakt, iż wywodzące się z Wielkiej Brytanii DMA Design stworzyło grę osadzoną w Stanach, podczas gdy kanadyjska ekipa zabrała graczy do kraju pochodzenia oryginalnych twórców.
Dodatek ten z pewnością zaoferował od siebie coś świeżego, choćby bezustannie konfundując większość graczy ruchem lewostronnym. Było to jednak tylko rozszerzenie, więc trudno mówić tutaj o jakichkolwiek większych zmianach. Londyn jednak niezaprzeczalnie posiadał swój własny styl – w radiu przygrywały teraz stylizowane na muzykę z lat 60. kawałki, po ulicach poruszały się klasyki brytyjskiej motoryzacji, a w wizerunkach i nazwiskach protagonistów można było dostrzec liczne nawiązania do wyspiarskich person. Tych ostatnich ponownie było kilku, aczkolwiek zagrać mogliśmy wyłącznie jako mężczyźni.
Dość ciekawie prezentuje się natomiast sytuacja Grand Theft Auto: London 1961. Tytuł ten sam w sobie nie jest może jakość nazbyt interesujący, będąc w zasadzie powieleniem pomysłów z pierwszego rozszerzenia. Mamy tutaj jednak do czynienia z dodatkiem do dodatku. Tytuł ten wymagał bowiem posiadania zarówno GTA, jak i London 1969. Jest to też jedyna część serii, która ukazała się wyłącznie na komputery PC, choć poprzednik trafił również na pierwsze PlayStation (w 1999 roku jako rozszerzenie, rok później jako samodzielna gra).
Grand Theft Auto 2 (1999). Szacunek to jednak nie wszystko
Kiedy patrzę na obie te gry, pierwsze GTA wydaje się skleconym na prędce prototypem części drugiej. W Grand Theft Auto 2 poprawiono w zasadzie wszystko, co błyszczało w „jedynce”, przy okazji dorzucając garść naprawdę ciekawych pomysłów. Tym, co momentalnie rzuca się w oczy, jest poprawiona oprawa graficzna. Powrót do GTA 2 po latach nie tylko nie boli, ale „widoki” mogą się wręcz podobać. Świetnie prezentuje się chociażby klimatyczne oświetlenie, które w połączeniu z retrofuturystycznymi projektami samochodów i świetnie dobraną muzyką (z kapitalnym motywem przewodnim na czele) budują niepowtarzalny klimat brudnej, pełnej przemocy dystopii. Jasne, wciąż mówimy tutaj o dwuwymiarowej grafice, opartej w dużej mierze na sprite’ach, ale wciąż GTA 2 zestarzało się w dużo większą gracją od poprzednika.
Rozgrywka w dużej mierze pozostała bez zmian. Celem przez cały czas jest zebranie odpowiedniej liczby punktów, by przejść do kolejnej dzielnicy futurystycznego Anywhere City, czy to wykonując misje dla lokalnych gangów, czy po prostu mordując wszystkich dookoła. Pozbyto się niestety motocykli, a zamiast ośmiu protagonistów, mamy zaledwie jednego – Claude’a Speeda. Na otarcie łez dano natomiast graczom kilka interesujących mechanik. Najważniejszą bez dwóch zdań jest system szacunku. Wykonując zadania dla jednego z ugrupowań, zyskujemy jego respekt, jednocześnie antagonizując do siebie jego rywali. Prosty, ale jakże efektywny bajer. Wpływa to zarówno na dostępne misje, jak i sposób reakcji członków poszczególnych gangów na nasz widok. Związanie się z konkretnym ugrupowaniem nie jest przy tym ostateczne. Gangsterskie sympatie gwałtownie można odwrócić po prostu mordując członków jednego z nich.
GTA 2 jest również pierwszą grą w serii, w której zaoferowano graczom możliwość zapisania rozgrywki, dzięki czemu nie musimy już każdej z dzielnic przechodzić w trakcie jednej sesji. Wykonano to jednak dość specyficznie. Nie dość, iż zapisanie gry należy opłacić sumą 50 000 dolarów, to jeszcze służące temu celowi kościoły nie są bynajmniej łatwe do zlokalizowania. o ile nie znacie mapy na pamięć lub nie chcecie otwierać jej na telefonie, to jedyną opcją, by takowy zlokalizować, jest odnalezienie telewizyjnej furgonetki, której antena zawsze wskazuje kierunek kościoła.
Na plus zdecydowanie zaliczyć trzeba poszerzenie arsenału o kilka odjechanych pukawek. Poza standardowymi pistoletami i karabinami otrzymamy również możliwość poszalenia z nieco mniej konwencjonalnym sprzętem jak chociażby miotacz elektryczności. W specjalnych garażach możemy również modyfikować samochody, dorzucając do nich choćby wyrzutniki min lub karabiny maszynowe. Jest to przy tym jedyna odsłona serii, w której uświadczymy tego typu bajerów. Twórcy mocno popuścili tutaj wodze fantazji i szaleństwu, co widać też w samych misjach. Ot, przerabianie ludzi na hot-dogi dla rosyjskiej mafii to w tym świecie normalka.
Grand Theft Auto 2, podobnie jak część pierwsza, doczekało się także wersji na GameBoy Color. To dziwny twór, będący z jednej strony wiernym oryginałowi (system reputacji), z drugiej jednak niebojącym się iść własną ścieżką (ponownie możemy wybrać z czwórki bohaterów). Poprawiono przy okazji kilka niedociągnięć kieszonkowego poprzednika, dzięki czemu rozgrywka stała się nieco łatwiejsza do opanowania, a tym samym zwyczajnie przyjemniejsza. Niemniej, w moim odczuciu uproszczona oprawa audiowizualna jeszcze bardziej rzuca się tutaj w oczy, odzierając całą grę z tego specyficznego, retrofuturystycznego klimatu.
Zmierzch ery 2D
Grand Theft Auto 2 nie było ostatnią dwuwymiarową odsłoną serii, ale w pewnym sensie zamknęło pierwszy rozdział jej historii. Era 2D, jak nazywają ten okres fani, z pewnością nie obfitowała w gry, do których gracze wracają po dziś dzień. Pierwsze dwie części GTA przez wielu traktowane są raczej jako ciekawostki, które z perspektywy współczesnego gracza prawdopodobnie nie oferują niczego interesującego. Ani tu wciągającej fabuły, ani pięknych widoków, a i sama rozgrywka okazuje się przez swoją prostotę co najwyżej kompetentna. Tytuły te położyły jednak fundamenty, które zauważyć można w każdej kolejnej odsłonie Grand Theft Auto. O tym jednak opowiemy sobie w kolejnym, poświęconym już trójwymiarowym odsłonom tekście.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!