Lubimy narzekać na remastery. Już tak przynajmniej od dwóch generacji, jak nie lepiej, co chwila chwytamy za widły i pochodnie, złorzecząc w trakcie pod adresem tych żądnych naszych pieniędzy (a pewnie i krwi!) wydawców, którzy zamiast robić nowe gry, nic tylko odgrzewają te stare. Owszem, nie da się zaprzeczyć, iż piętnaście odświeżeń GTA V i tysiąc pięćset Skyrima było zbędnych, ale osobiście, jako fan retro, całkiem lubię ten trend, bo pozwala sięgnąć po klasyczne produkcje nowym graczom, często dorzucając przy okazji mile widziane usprawnienia, a tym samym wybawia je od zapomnienia.
Pixelart na współczesną miarę
Wprawdzie Final Fantasy VI zapomnienie w żadnym razie nie groziło, bo by wymazać ze zbiorowej świadomości graczy taką serię-molocha na świat musiałyby spaść bomby atomowe (odpukać), ale ponowne wydanie go w wersji Pixel Remaster bez dwóch zdań sprawia, iż do tytułu tego wrócić jest po prostu przyjemniej, nie wspominając już choćby o pierwszym podejściu do niego, jak było to w moim przypadku. Od klasycznych odsłon Final Fantasy (tezę te równie dobrze można rozszerzyć także o dowolnego innego przedstawiciela gatunku jRPG) odstraszać mogą liczne archaizmy, zwłaszcza te tak bardzo charakterystyczne dla tego typu produkcji, jak chociażby losowe starcia z przeciwnikami czy konieczność mozolnego grindowania, by dociułać odpowiednią sumkę na upragniony miecz bądź mieć jakiekolwiek szanse na wygraną w nadchodzącym pojedynku z bossem.
Final Fantasy VI Pixel Remaster ujmuje zatem przede wszystkim całą usprawnień. O dostosowaniu go do współczesnych telewizorów (a więc wyższej rozdzielczości i panoramie) wspominać raczej nie warto, bo to rozumie się samo przez się. Zdecydowanie należy natomiast powiedzieć o opcjonalnych filtrach ekranu, emulujących sposób wyświetlania obrazu przez telewizory CRT i charakterystyczny dla nich przeplot. Na pierwszy rzut oka wygląda to dziwnie i nieco mniej wyraźnie, ale zyskuje na tym sama oprawa wizualna, która przecież tworzona była właśnie z myślą o tej niedoskonałości dawnych wyświetlaczy. Grafika paradoksalnie zyskuje na szczegółowości, dzięki czemu jeszcze bardziej możemy docenić kunszt grafików, którzy zaserwowali nam absolutnie przepiękne sprite’y. Podobnież potraktowano doskonałą ścieżkę dźwiękową, którą teraz można usłyszeć w nowych, acz opcjonalnych aranżacjach, wliczając w to słynną scenę w operze, w której w końcu pojawił się wokal.
Opcjonalna przyjemność
Usprawnienia nie ograniczają się jednak wyłącznie do kwestii czysto estetycznych, bo i w samej mechanice rozgrywki odrobinę pogrzebano. Możemy zatem bez problemu włączyć mnożnik (maksymalnie czterokrotny) doświadczenia i pieniędzy, eliminując tym samym konieczność mozolnego grindu, aczkolwiek należy mieć na uwadze też to, iż decydując się na taki krok, uczynimy późniejsze etapy przygody wręcz banalnymi. Same walki można również w locie przyśpieszyć, jednocześnie je automatyzując, bo bohaterowie będą automatycznie powtarzali wybrane wcześniej przez nas ruchy. Nic nie stoi też na przeszkodzie, by kompletnie wyłączyć losowe starcia. Wybór jest jednak Wasz, Square Enix daje wyłącznie opcję, byście mogli dostosować grę do swoich preferencji.
Jeżeli na Final Fantasy VI zjedliście zęby i kusi Was powrót do gry, to w zasadzie wszystko, czego potrzebujecie wiedzieć, by dokonać decyzji o zakupie. Reszta pozostała w zasadzie bez zmian, więc tylko od Was zależy czy (jeśli w ogóle) wyruszycie w tę nostalgiczną podróż, tak jak dawniej, czy jednak postanowicie nieco uprzyjemnić sobie tę przygodę. Resztę tekstu spokojnie możecie pominąć (aczkolwiek będzie mi bardzo miło, o ile zechcecie doczytać go do końca), bo skierowana jest ona do tych, którzy nigdy w tytuł ten nie grali, a pojawienie się na rynku Final Fantasy VI Pixel Remaster zasadziło w nich chęć do zmierzenia się z klasyką.
Sztampowy jRPG tylko z pozoru
Należy przede wszystkim nadmienić, iż szósty „fajnal” jest produkcją poniekąd nietypową i pod wieloma względami odbiegającą od wyobrażenia o klasycznych jRPG-u, a w zasadzie też i od tego, co oferowały poprzedniczki. Przede wszystkim nie mamy tu tak naprawdę głównego bohatera. Początkowo może się wydawać, iż w roli tej obsadzono Terrę, którą przecież poznajemy w intro, kiedy to pozbawiona wspomnień ucieka z niewoli Imperium Gestahl, by niedługo później wyruszyć świat, by wraz z garstką sprzymierzeńców i rebeliancką grupą Returners spróbować obalić złego cesarza. Niby klasyka, ale dość gwałtownie zaczynamy rozumieć, iż pełnoprawnym protagonistą tej opowieści jest każda z czternastu niezwykle kolorowych postaci, które zwerbować możemy do swojej małej armii.
Osobiste historie na tapecie
Final Fantasy VI tak naprawdę stawia przede wszystkim na osobiste historie każdej z nich i to właśnie one są w nim najciekawsze. Sam wątek główny – pomijając intrygujące tło fabularne związane z wojną magów, które skończyło się zniknięciem magii i koniecznością przestawienia się mieszkańców na technologię (stąd widoczne wszędzie mechy i steampunkowe motywy) – okazuje się raczej rozczarowujący, na czele z ukochanym przez sporą część fanów błaznem-antagonistą Kefką, którego motywacje są w moim odczuciu absolutnie nijakie. Na szczęście te 20-30 godzin potrzebnych do ukończenia gry wypełnione jest taką liczbą świetnych historii personalnych, iż skutecznie niweluje to nieprzyjemny posmak głównej części opowieści.
Rodzinna tragedia Sabina, relacja Celes z resztą grupy czy w końcu stopniowe odkrywanie przeszłości Terry to motywy, na których spokojnie można by stworzyć osobne gry, o ile tylko komuś w Square Enix zechciałoby się je odpowiednio rozpisać. Również sam świat Final Fantasy VI jest miejscem wyjątkowo czarującym, pełnym malutkich osad, ale też okazałych zamków i industrialnych fabryk broni. Większość z tych lokacji również okraszono świetnymi wątkami, by wspomnieć tylko zajawioną wcześniej operę. Mało tego, w drugiej połowie gry otrzymujemy okazję, by poznać ten świat na nowo (więcej szczegółów nie zdradzę), tym razem w zdecydowanie bardziej nieliniowy sposób.
Klasyka gatunku
Podstawy rozgrywki to już natomiast absolutnie klasyczne jRPG z mapą całej planety, którą przemierzać możemy pieszo, na gigantycznym kurczaku lub przy pomocy statku powietrznego, całą masą lochów z bossami i wyskakującymi w losowych momentach pomniejszymi przeciwnikami, których mordować będziemy turowo. Nowe uzbrojenie znajdziemy z kolei w skrzyniach lub kupimy w sklepach, co tyczy się również całej masy przedmiotów użytkowych (mikstury lecznicze i takie tam). No, klasyczny jRPG jak bonie dydy.
Magia w świecie umiejętności
Nie oznacza to jednak, iż twórcy nie pokusili się o pewne zniuansowanie rozgrywki. Co to, to nie. Przede wszystkim każdy z czternastu bohaterów posiada charakterystyczną dla siebie umiejętność, sprawiającą, iż w trakcie potyczek zachowuje się on często diametralnie inaczej od pozostały. Ot, taki Sabin, dajmy na to, walczy głównie przy pomocy tzw. „blitzów”, czyli potężnych ataków o rozmaitych adekwatnościach, których wykonania każdorazowo wymaga wklepania odpowiedniej kombinacji klawiszy, wyświetlanej na ekranie (przyśpieszenie czasu w Pixel Remaster na szczęście pomija ten krok). Locke, najsłynniejszy na świecie poszukiwacz skarbów i złodziejaszek, potrafi z kolei okradać przeciwników, a Gogo, będący mimikiem, nie posiada żadnych własnych ataków, ale za to kopiuje ostatni wyprowadzony przez członka naszej ekipy cios, dysponując zatem ich praktycznie nieograniczoną liczbą.
[See image gallery at pograne.eu] Jeszcze ciekawiej robi się, kiedy spojrzymy na kwestię magii, która teoretycznie już w świecie Final Fantasy VI nie istnieje. Z początku faktycznie dysponuje nią wyłącznie Terra, ale całkiem prędko wchodzimy w posiadanie magicite’ów związanych z konkretnymi esperami (czyli takimi magicznymi stworzonkami), jak choćby znani i lubiani Ramuh, Shiva czy Bahamuth. Łącznie jest ich 31, a każdy z nich uczy z kolejnymi walkami wyposażonego weń bohatera nowych czarów, na przykład miotania piorunami w przypadku Ramuh. Wyuczone zaklęcia pozostają już z nimi na zawsze, choćby jeżeli zmienimy im magicite na inny. W praktyce oznacza to, iż o ile na początku nasi protegowani dysponują trzema czarami na krzyż, o tyle pod koniec przygody stanowią chodzące encyklopedie zaklęć, co przy okazji stopniowo przerzuca podczas walk nacisk z umiejętności bohaterów na magię, nieco odświeżając tym samym rozgrywkę.
Topowy “fajnal” w topowym wydaniu
Final Fantasy VI jest zatem produkcją pod wieloma względami wyjątkową i tak naprawdę spokojnie broniłaby się dziś choćby w swojej pierwotnej formie. Mało tego, osobiście uważam, iż zestarzała się ona zdecydowanie lepiej od kultowego Final Fantasy VII, oferując przede wszystkim bardziej zróżnicowaną rozgrywkę i odświeżająco specyficzne podejście do opowiadania historii, choćby jeżeli ona sama mogłaby być odrobinę lepsza. Wciąż jednak wersja Pixel Remaster wprowadza do zabawy szereg usprawnień, które skutecznie uprzyjemniają odbiór tego klasyka współczesnym graczom i o ile chcielibyście w końcu nadrobić zaległości (a zdecydowanie powinniście), to sięgnąć powinniście właśnie po nią.
Jeżeli przez cały czas nie jesteście przekonani, to koniecznie przesłuchajcie recenzję Final Fantasy VI Pixel Remaster w TrójKast #071 – Looksmax Mogger.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!