Fani Final Fantasy w końcu się doczekali „nextgenowej fantazji”. Gramy w najnowszą odsłonę kultowej serii.
Na początek wyłożę karty na stół – nigdy nie byłem hardkorowym fanem serii Final Fantasy. Nie jest to może najbardziej fortunny początek wpisu o najnowszej, szesnastej odsłonie serii, ale nie będę ściemniał na potrzeby tego tekstu. Tak, grałem w większość „głównych” Finali w tym: szóstkę na SNES, ósemkę na PC (chyba najgorsza część), dziesiątkę, trzynastkę. Ostatnio świetnie bawiłem się przy Final Fantasy XV na PlayStation 4 oraz Remake siódemki. Oczywiście grałem też lata temu w Final Fantasy VII na „szaraku”. Niemniej jednak paru odsłon Finali po prostu nie zaliczyłem.
Na Final Fantasy XVI nie czekałem z wypiekami na twarzy. Owszem śledziłem wieści dotyczące tego tytułu, bo jakby nie patrzeć to marka-behemot którą znać i interesować się po prostu trzeba. Jednakże przy wysypie świetnych gier jakich doświadczyliśmy w pierwszej połowie tego roku FF XVI nie był moim priorytetem. Mimo to nie mogłem przeoczyć tej premiery. To byłoby dla mnie powodem do wstydu.
Tak więc w piątek, czyli w dniu premiery doszła do mnie paczuszka ze sklepu NORBiT.pl szesnastym Finalem. Oto moje pierwsze impresje. Może nie z pierwszej godziny jak sugeruje tytuł naszego blogowego cyklu – pograłem nieco dłużej.
W Final Fantasy XVI przenosimy się do uniwersum mocno inspirowanego średniowiecznymi klimatami (co nie jest normą w tej serii), a konkretnie świata Valisthea podzielonego na dwa kontynenty – Ash i Storm. „Siłą napędową” tej krainy jest Eter skupiony w potężnych magicznych kryształach. Dzięki magii Eteru wykonywane są choćby najbardziej trywialne prace np… zapalenie pochodni. Mówiąc krótko: jest to świat przesiąknięty magią. Pojawia się jednak paskudna Plaga, która wysysa Eter z całej krainy zamieniając połacie Valisthei w pozbawiony życia ugór. Warto jeszcze wspomnieć, iż niektórzy „obdarzeni” ludzie potrafią przywoływać i wcielać się w potężne istoty zwane Eikonami. Każdy z Eikonów jest aspektem jednego z żywiołów: np. powietrza, czy ognia.
Protagonistą szesnastej odsłony Final Fantasy jest Clive Rosfield, pierworodny syn księcia Rosarii. W książęcej linii rodzą się Dominanci, czyli wspomniani wyżej ludzie, którzy panują nad Eikonami. Niestety biedny Clive kaprysem losu został odrzucony przez moc Eikonów. Powiernikiem mocy Feniksa stał się jego młodszy, chorowity brat Joshua. Clive został sprowadzony do roli „Pierwszej Tarczy” – obrońcy małego J. Na pociechę Joshua obdarzył starszego brata błogosławieństwem Feniksa. Tak więc mamy nagrodę pocieszenia: nasz bohater włada w bardzo ograniczonym zakresie mocą ognia.
Moc Clive’a jest jednak niczym przy wielkim jak stodoła Feniksie w którego potrafi przemienić się braciszek. Fakt, iż najstarszy syn księcia został odrzucony przez moc sprawił, iż nasz bohater stał się obiektem drwin. Jest pogardzany choćby przez własną matkę. Wredny babsztyl! Z obrzydliwą mamusią Clive’a i Joshuy wiążę się interesujący twist fabularny, ale nie będę zdradzać szczegółów.
Uff… Tak w wielkim skrócie rysuje się oś fabularna i sam początek Final Fantasy XVI. Perypetie młodego Rosfielda obserwujemy na przestrzeni kilkunastu lat.
Muszę przyznać, iż pod względem fabularnym szesnasta odsłona Finala jest ciekawa, ale powszechnie krążące w „Internetach” i sugerowane przez samych twórców podobieństwa i nawiązania do Gry o Tron są nieco na wyrost. To przez cały czas jest JAPOŃSKA gra, stworzona przez JAPOŃCZYKÓW i różnice kulturowe w podejściu do pewnych hmm… „aspektów fabularnych” tej produkcji są dla kogoś wychowanego w zachodnim kręgu kulturowym aż za bardzo widoczne. Może faktycznie FF XVI byłby bardziej podobny do GoT, gdyby George R. R. Martin napisał swoją słynną serię kiedy był nastoletnim gówniarzem, a nie dziadem u schyłku swojego żywota.
Nie twierdzę jednak – broń Boże – iż Final Fantasy XVI jest infantylny. Co to, to nie! Jednakże pewne motywacje postaci, prowadzenie fabuły itd. jest dla mnie problematyczne i nieco dziwacznie. Tak! W tej grze jest dużo przemocy, krwi, i wulgarnego języka, ale czasem ciężko jest to przyjąć „na poważnie”. W sumie to dobrze. W końcu nie można do końca odcinać się od korzeni serii i tworzyć absolutnie mroczny klimat.
Trzeba jednak przyznać, iż różnic i zmian jest sporo. Niektóre są bardzo radykalne. Waham się choćby przy kategoryzacji Szesnastki jako gry jRPG w klasycznym rozumieniu tego (pod)gatunku. Przygody Clive’a pozbawione są choćby aktywnej pauzy. Walka przypomina akrobatyczne wygibasy rodem z Devil May Cry. Nie mamy klasycznej drużyny. Na ogół towarzyszy nam tylko nasz wilk Torgal i ewentualnie, czasowo jakaś inna postać. Rozwój statystyk naszego protagonisty jest automatyczny z każdym zdobytym poziomem (to akurat nic dziwnego w FF) i tak dalej. Final Fantasy XVI niechętnie uznaję za „Fabularną grę akcji” z mocnym naciskiem na „akcji”. Acha, mamy też mnóstwo animowanych, epickich przerywników, które naprawdę mogą wywołać ciarki na skórze.
Jak na razie Final Fantasy XVI zadebiutował wyłącznie na konsoli PlayStation 5. W bliżej nieokreślonej przyszłości twórcy deklarują, iż gra pojawi się także na platformie PC. Xbox Series X? Square-Enix nigdy nie lubił się z konsolą Microsoftu więc raczej się nie zanosi. No, chyba, iż gigant z Redmond się rozsierdzi i kupi sobie Square-Enixa. No dobrze, żarty na bok.
Z Final Fantasy XVI spędziłem do tej pory nieco ponad siedem godzin. To naprawdę kilka i nie mogę wydać ostatecznego werdyktu. Jak na razie jednak bawię się doskonale. Mimo pewnych zgrzytów podoba mi się warstwa fabularna. Ogromne wrażenie robi także aspekt wizualny. Szesnasta odsłona Final Fantasy wygląda po prostu wyśmienicie.
Rozumiem jednak, iż fani „hardkorowych” gier RPG mogą poczuć niedosyt. Ba! W pewnych aspektach, takich jak mechanika rozgrywki Final Fantasy XVI został mocno okrojony, a choćby niemiłosiernie spłycony w stosunku do swoich poprzedników.
Powiem to jednak wprost: siedzę przed ekranem telewizora z gamepadem w łapach i wypiekami na twarzy. Z ogromnym zainteresowaniem śledzę perypetię Clive’a Rosfielda i jego uroczego wilka Torgala. A przecież chyba o to chodzi w grach wideo prawda? Liczy się dobra zabawa.
Dla posiadaczy konsoli PlayStation 5 FF XVI to kolejna żelazna pozycja, która musi się znaleźć na półce z grami.
Final Fantasy XVI kupicie sobie w zaprzyjaźnionym z GRAstroskopią sklepie NORBiT.pl.