Majówkę spędziłem u boku Aloy w postapokaliptycznym Los Angeles. Wybrałem się tam w ramach Horizon Forbidden West: Burning Shores, czyli jeszcze świeżego dodatku. Jest on epilogiem zeszłorocznego hitu Sony, a po przejściu ostatniej misji i wyczyszczeniu mapy już rozumiem, dlaczego DLC wydano jedynie na PS5.
Horizon Zero Dawn okazało się świetną produkcją na wyłączność na konsole PS4, która z czasem trafiła na pecety. Kontynuacja przygód Aloy, czyli Horizon Forbidden West, pierwotnie miała być produkcją na wyłączność na konsole PS5, ale podobnie jak w przypadku God of War: Ragnarok firma Sony zrewidowała plany. Oba te tytuły okazały się cross-genami, gdyż deweloperzy wydali je również na PS4.
Czytaj też: Twórcy Horizon Burning Shores: mamy najlepsze chmury w grach, nie robimy referendum o seksualności
Jako właściciel PS5 byłem tym rozczarowany. Wolałbym, aby twórcy nie musieli oglądać się na sprzęt, który już dekadę temu nie zachwycał wydajnością. Na szczęście w przypadku DLC do Horizon Forbidden West odcięto się grubą kreską od poprzedniej generacji, tak jak ich koledzy po fachu z CD Projekt RED (Cyberpunk 2077: Phantom Liberty nie trafi na PlayStation 4 i Xboksy One).
Horizon Forbidden West: Burning Shores – recenzja
W ramach dodatku, który rozgrywany jest już po zakończeniu głównego wątku fabularnego z podstawki, gracze – z całym swoim wyposażeniem – trafiają na zupełnie nową mapę. Można po niej podróżować pieszo, a także, po wykonaniu kilku misji, z użyciem łódki, paralotni oraz wierzchowców, w tym mechanicznych ptaków (i jednego nowego „gatunku”, który potrafi również pływać pod wodą). Region, który odkrywamy, to ruiny Los Angeles oraz jego okolic.
Podobnie jak w przypadku innych lokacji z serii Horizon, trudno na pierwszy rzut oka dostrzec w świecie gry ten prawdziwy. Cykl pokazuje nam przyszłość, w której podniósł się poziom oceanów. Stały ląd zmienił się w wyspy, pierwsze piętra wielu budynków w zatopione piwnice, a roślinność i wraki maszyn zmieniły miasta nie do poznania. Co jakiś czas trafiamy jednak na znak Hollywood, słynne obserwatorium astronomiczne albo zgliszcza ikonicznego diabelskiego młynu itp.
Nowa mapa jest spora i zapewnia kilkanaście godzin zabawy.
Ta długość jest w sam raz; rok temu wbiłem 100 godzin w podstawkę, a jeszcze wcześniej tyle samo czasu poświęciłem pierwszej części wraz z jej rozszerzeniem, więc nie byłbym gotowy na kolejne dziesiątki godzin. Na szczęście dodatek, ogrywany po sporej przerwie, nie zdążył mnie znużyć. Spodziewałem się, iż będę gnał do mety, a zamiast tego wolałem dać sobie na wstrzymanie i wcale nie spieszyłem się z realizowaniem fabuły.
Tak jak główny wątek nowego DLC można skończyć w mniej niż 10 godzin, tak w międzyczasie szuka się też nowych znajdziek oraz wykonuje parę zadań pobocznych – i warto to robić, bo choćby szukając kosmetycznego elementu można trafić niespodziewanie na bardzo angażującego sidequesta! Zagadki w open worldzie nie są przy tym ani na tyle banalne, ani na tyle frustrujące, żeby dać sobie z nimi spokój. Z ogromną chęcią skanowałem okolicę w poszukiwaniu kolejnych wskazówek.
Dobra wiadomość jest przy tym taka, iż choćby wymaksowana Aloy z podstawki może gonić nowe króliczki.
Podniesiony został limit poziomów doświadczenia, a zdobywane w DLC punkty umiejętności można przeznaczyć na kilka nowych skilli, które przydają się w walce z dobrze znanymi i zupełnie nowymi potworami. Do tego dochodzi nowy sprzęt, w tym legendarne zbroje i bronie, które nie są jedynie skórkami z innymi parametrami na te, które gracze już dobrze znają. Dostosowałem do nich swoją taktykę, dzięki czemu jeszcze efektywniej niszczyłem maszyny.
Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to do tego, iż gra wręcz zasypuje gracza ekwipunkiem, którego zdobycie w podstawce wymagało nieco wysiłku. Na normalnym poziomie trudności rusz potykałem się o skrzynie pełne mikstur, pułapek i kilogramów części, które potem mogłem wykorzystywać do tworzenia jeszcze lepszego ekwipunku – do tego stopnia, iż w końcu przestałem na niego zwracać uwagę, a zdobywanych fantów już choćby nie musiałem sprzedawać.
Oprawa graficzna Horizon Forbidden West: Burning Shores to najwyższa półka.
Nawet już pomijając świetnie wyrenderowane chmury, którymi lubią chwalić się deweloperzy, pod względem oprawy dodatek, tak po prostu, zachwyca. Świat gry jest żywy i pełen szczegółów, w tym na drugim i trzecim planie, tekstury nie doczytują się na oczach gracza, a szybka podróż jest diabelnie szybka. Nie ma też korytarzy w kształcie litery S do przykrywania ekranów ładowania, a w trybie wydajności produkcja trzyma stabilnie klatki.
Przez kilkanaście godzin zabawy nie uświadczyłem żadnych większych chrupnięć i zgrzytów, a gra ani razu nie wysypała się do dashboardu (czego nie mogę powiedzieć o np. Star Wars Jedi: Fallen Order, również wydanym jedynie na konsole PS5). Sony przed premierą ten dodatek naprawdę dopieściło i to miłe zaskoczenie, biorąc pod uwagę ostatnie głośne premiery, a do tego w pełni wykorzystuje możliwości PS5.
PS4 nie udźwignęłoby rozmachu finałowej walki z bossem w Burning Shores
Nie jest to przesadnym zaskoczeniem, iż gracze w dodatku <blur>stają wreszcie naprzeciw odrestaurowanego Horusa, czyli maszyny o wielkości małej góry</blur>. To zupełnie inny typ starcia niż wszystkie dotychczasowe. Do pokonania go, zwłaszcza na wyższych poziomach trudności, potrzebny będzie mały arsenał. Walka okazała przy tym dokładnie tak epicka, jak tego oczekiwałem – składa się z kilku faz, a kamera pomiędzy nimi lata jak w filmie Michaela Baya.
Sama historia prowadząca nas do tej walki nie jest też aż tak banalna, jak można byłoby się z początku spodziewać, a odkrywane w świecie gry dokumenty nadają nieco głębi nowemu łotrowi, który stoi za problemami Aloy (ostatni ocalały Zenita to taki miks Elona Muska ze stereotypowym przywódcą scjentologów). Do tego w grze nie zabrakło poczucia humoru, ale na szczęście żarty i mrugnięcia okiem do gracza nie odzierają tej historii z powagi.
Szkoda jedynie, iż zakończenie dodatku do Horizon Forbidden West budzi kontrowersje – oczywiście całkowicie niesłusznie.
Sam niestety trafiłem na spoilery z Burning Shores, w tym te dotyczące zakończenia, jeszcze przed premierą, ale na szczęście nie popsuły mi one frajdy z rozgrywki. Zachodzę teraz jedynie w głowę, czemu to, iż <blur>główna bohaterka pod koniec wątku fabularnego może (opcjonalnie!) pocałować swoją towarzyszkę</blur>, wywołało aż taką burzę w internecie, iż studio Guerilla Games padło ofiarą tzw. review bombingu. Gracze to jednak naprawdę potrafią być zaściankowi.
Nie dajcie się jednak zwieść trollom, którzy krytykują dodatek z powodu <blur>orientacji seksualnej jednej z postaci</blur>, bo pewnie to ci sami ludzie, którym przeszkadzała flaga). Horizon Forbidden West: Burning Shores to kawał solidnego kodu i obowiązkowa pozycja dla fanów Aloy oraz świata, w którym przyszło bohaterce walczyć z ogromnymi maszynami. Jakby tego było mało, DLC zostało bardzo atrakcyjnie wycenione, gdyż już na premierę można je było kupić za 89 zł.
To powiedziawszy, nie mogę się doczekać kolejnej odsłony przygód Aloy, gdyż pojawienie się trzeciej części cyklu Horizon jest więcej niż pewne. Poczekamy na to jednak pewnie kilka lat, dlatego graczom, którym po zakończeniu dodatku przez cały czas będzie mało, mogę polecić, jeżeli jeszcze nie mieli okazji w niego zagrać, spin-off cyklu wydany na gogle PlayStation VR 2. Walka twarzą w twarz z Gromoszczękiem w Horizon Call of the Mountain to niesamowite doświadczenie!