Kącik Retro: Defender (X360). Sam przeciw kosmitom

1 dzień temu

Defender to historia sukcesu odniesionego pomimo wszelkich przeciwności – naglących terminów narzuconych przez wydawcę, kodowanym na gwałtownie przed targami demem gry, spalonym chipom, a choćby niewielkiemu początkowemu zainteresowaniu. Aż trudno uwierzyć, iż ten kultowy tytuł, który zainspirował rzeszę twórców (w tym choćby Jeffa Minter, który na kanwie pomysłu Eugene’a Jarvisa stworzył bliźniacze Andes Attack) mógł w momencie swojego debiutu być rozważany jako klapa. Kiedy jednak automaty z Defenderem trafiły w ręce graczy, stał się on istną maszynką do zarabiania pieniędzy.

Spis Treści

  • Pomysł
  • Rozgrywka
  • Oprawa
  • Podsumowanie

Niespodziewane początki

Pomysł, jak to drzewiej bywało, był wyjątkowo prosty i, jak twierdzi sam twórca (swoją drogą Jarvis przed Defenderem zajmował się tworzeniem klonów Ponga i pinballi), zainspirowany nie mniej kultowym Asteroids. Ot, wskakujemy za stery statku, a potem latamy w lewo i prawo, prując z dział do atakujących Ziemię kosmitów. Autorzy, by nieco urozmaicić rozgrywkę, dorzucili do równania również konieczność ratowania porywanych Ziemian (warto wziąć pod uwagę, iż nasze pociski są śmiertelne również dla nich, więc należy patrzeć, gdzie się strzela), a nasz myśliwiec wyposażyli w przenoszący nas w losowe miejsce na planszy hiper napęd oraz niszczące wszystkich pobliskich przeciwników bomby (w limitowanej liczbie, oczywiście).

Z początku może wydawać się, iż przeciwników jest niewielu, ale dość gwałtownie mnożą się jak króliki.

Szybko, trudno, sprawiedliwie

Tym, co wyróżnia Defender spośród konkurencji, jest jednak nie sam pomysł, a wykonanie. W szczególności mowa tutaj o prędkości akcji, która wymaga od gracza małpiego wręcz refleksu. Defender nie bierze jeńców i momentalnie wrzuca nas na głęboką wodę. choćby najbardziej podstawowe jednostki najeźdźców potrafią stanowić zagrożenie, a przecież już w drugiej fali dołączają do nich każące gonić się wabiki i chmary małych, świecących punkcików, które będą usiłowały nas pochłonąć (teoretyzowanie, czym to coś jest, pozostawiam Wam). Jakby tego było mało, to o ile nie zdążymy uratować Ziemian przed porwaniem, każdy z nich zmieni się diabelnie zwinnego mutanta, którego ustrzelenie jest wyzwaniem samym w sobie.

Dojście do wprawy w lawirowaniu między dziesiątkami wrogów na ekranie wymaga czasu i cierpliwości. Defender to bowiem gra, w której ginie się często i przeważnie dość szybko. Pewną pomocą są dodatkowe życia i bomby za zdobycie odpowiedniej liczby punktów (bazowo jest to 10 000), ale nie zmienia to faktu, iż napis „game over” wypali się w głębi Waszej świadomości. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, iż zawsze czujemy, iż porażka była naszą winą. Owszem, rzucane są na nas chmary przeciwników, ale przecież gdybym nie zawrócił bez sensu lub przesunął się troszkę niżej, wciąż bym żył. „Syndrom jeszcze jednej tury” jest więc tu silny i od gry naprawdę trudno jest się oderwać.


Ascetyczne piękno

Przyjemnie wypada także sama oprawa. Jest ona wprawdzie dość ascetyczna, acz widok kolorowych sprite’ów naszego statków i jednostek przeciwników cieszy. choćby pojedyncze, różnobarwne piksele w tle, imitujące gwieździste niebo, wywołują uśmiech i po prostu dodają oprawie dodatkowej głębi. Jeżeli, tak jak ja, wybierzecie wersję z Midway Arcade Origins, warto w opcjach odpalić wygładzanie grafiki, które w pewnym stopniu przybliży wygląd gry, do edycji automatowej. Cuda, jak na rok wydania, dzieją się natomiast w momencie, gdy porwani zostaną wszyscy Ziemianie, a nasza planeta widowiskowo wybucha (spokojnie, po zaliczeniu kilku fal jej stan się resetuje), zasypując ekran odłamkami, a my możemy kontynuować zabawę w kosmosie. Boli jedynie brak jakiejkolwiek muzyki w tle, aczkolwiek to w dzisiejszych czasach możemy zastąpić muzyką lub podcastem, puszczonym z telefonu.

Sam przeciw kosmitom

Defender to bez dwóch zdań produkcja ponadczasowa, którą znać należy obowiązkowo choćby dzisiaj. Prosta formuła dzięki świetnej realizacji przez cały czas potrafi zachwycić, a przede wszystkim wciągnąć do swojego świata. Frajdę z rozgrywki powinniście czerpać niezależnie od tego, czy nazywacie się niedzielnymi graczami, czy może raczej na trudnych grach zjedliście zęby. Ja w tego typu tytuły jestem wybitnie słaby, a mimo wszystko przez cały czas po ujrzeniu napisu „game over”, trudno było mi nie pozwolić sobie na spróbować jeszcze jeden raz. jeżeli przez cały czas nieco się obawiacie, to warto rozważyć sięgnięcie po Midway Arcade Origins, które pozwala na zabawę poziomem trudności i ustawienie większej liczby żyć oraz niższego pułapu punktowego, wymaganego do otrzymania nowych.

Przeczytaj także

Kącik Retro: Attack of the Mutant Camels (XSX). Minter, coś Ty brał?


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Idź do oryginalnego materiału