Pełna niesprawiedliwości jest ta nasza branża. Nie jest to odkrycie roku, zdaję sobie z tego sprawę, ale dobitnie uświadomiłem to sobie, ogrywając ostatnio po raz kolejny już Grand Theft Auto: Vice City Stories. Kompletnie nie mogę pojąć, jak równie dobra gra mogła zostać zapomniana choćby nie przez graczy, ale przede wszystkim przez swoich własnych twórców. To jedyna trójwymiarowa odsłona serii, którą ograć możecie wyłącznie po zakupieniu pudełka na oryginalny sprzęt. choćby Liberty City Stories bez problemu dostaniecie w wersji na komórki, ale z jakiegoś powodu Rockstar zdecydował, by zakończyć przenoszenie kolejnych części GTA na platformy mobilne, zanim dotarł do Vice City Stories (czy też raczej je przeskoczył, bo późniejsze Chinatown Wars na telefonach jak najbardziej ogracie). Szkoda to ogromna, bo VCS w moim odczuciu stanowi jedną z najlepszych odsłon serii.
Welcome back to Vice City
Twórcy zabierają nas ponownie do uwielbianego przez graczy Vice City, przy okazji pozwalając na zobaczenie, jak miasto to wyglądało w 1984 roku, na dwa lata przed przybyciem do niego Tommy’ego Vercettiego. Wcielamy się tu w Victora Vance’a (tak, z tych Vance’ów), praworządnego żołnierza armii amerykańskiej, który próbuje związać koniec z końcem, jednocześnie odkładając pieniądze na leczenie swojego młodszego brata Pete’a. Dość gwałtownie jego plany zostają jednak pokrzyżowane, kiedy w wyniku zlecanych mu przez bezpośredniego przełożonego zleceń, zostaje wydalony z wojska i musi odnaleźć się na przegniłych, choćby jeżeli słonecznych ulicach Vice City.
Szczerze przyznać należy, iż fabuła Vice City Stories nie należy do jakoś wybitnie porywających, aczkolwiek nie oznacza to wcale, iż jest ona zła. Wręcz przeciwnie, śledzi się ją przyjemnie, a bohaterów trudno jest nie polubić, choćby o ile ich zachowanie zakrawa często o karykaturę. Przede wszystkim jednak miło jest ponownie zobaczyć znane z Vice City twarze, przy okazji mogąc dowiedzieć się co nieco o ich przeszłości. Znów poszalejemy chociażby z Lance’em, Umberto Robiną czy jeszcze w miarę spokojnym Ricardo Diazem. Sensownie wypada również nowy narybek z Louise Cassidy-Williams i Reni Wassulmaier (aczkolwiek ta bohaterka raczej nie przeszłaby w obecnym klimacie politycznym) na czele. Rockstar po raz kolejny zaserwował nam szerokie spektrum indywiduów – od cynicznych gangsterów, przez rasistowskich konfederatów (tych amerykańskich w sensie), aż po transseksualnych artystów-seksoholików. Trudno jest się tu zatem nudzić, choć muszę przyznać, iż spora część żartów zestarzała się dość słabo, zakrawając niekiedy o gówniarskość. No, ale to już cecha charakterystyczna Rockstara. Zwłaszcza tego dawnego.
Best of both worlds
Ciekawie wypada również sama rozgrywka, stanowiąca swego rodzaju miks pomiędzy rozwiązaniami z Vice City a tymi z San Andreas. W efekcie w końcu możemy bez obaw wskoczyć do wody, bo Victor w przeciwieństwie do Tommy’ego potrafi pływać, choć daleko mu do umiejętności CJ-a i utonie, kiedy skończy mu się wytrzymałość. Do gry trafiły także rowery oraz samoloty. Tym, co najbardziej wpisuje się w postawioną przeze mnie tezę, jest natomiast budowanie swojego gangsterskiego imperium, łączące w sobie elementy kupowania assetów z Vice City oraz wojen gangów z San Andreas. Mapa usiana jest teraz biznesami gangów, które możemy najeżdżać i przejmować (swoje natomiast musimy co jakiś czas bronić). Po ich zniszczeniu, wykupieniu i wybraniu typu „przedsiębiorstwa” (prostytucja, „ochrona”, narkotyki itp.) otrzymamy możliwość podejmowania związanych z nimi misji. Wypada to naprawdę przyjemnie i potrafi skutecznie wciągnąć. To jednak niejedyne misje poboczne, tych jest dużo więcej. Ot, choćby zabawa w ratownika, klasyczne dostarczanie wyznaczonych samochodów do dziupli czy masa innych aktywności, których wymienianie trwałoby zdecydowanie zbyt długo.
Zdecydowanie bardziej warto wspomnieć o tym, co Vice City Stories wprowadziło do serii, a z czego w zasadzie żadna z kolejnych odsłon nie skorzystała. Absolutnie kapitalnym pomysłem jest w moim odczuciu możliwość opłacenia po śmierci lub aresztowaniu łapówki, by odzyskać skonfiskowane bronie. „Przegrana” nie jest zatem bez znaczenia, ale sama kara nie jest przy tym równie irytująca, co dotychczas. Późniejsze odsłony serii wprawdzie pozwalały graczowi zatrzymać ekwipunek po wylądowaniu w szpitalu, ale wciąż mam olbrzymi sentyment do rozwiązania z Vice City Stories. Zresztą podobnie ma się sprawa z możliwością zakupu specjalnych pojazdów, które później będą zawsze czekać na nas w wyznaczonych punktach. Niby głupotka, ale zakupy te każdorazowo cieszą, dając poczucie, iż naszymi działaniami odrobinkę wpływamy na kształt miasta.
Niby stare, a nowe
No właśnie, miasto. Weterani Vice City mogą się mocno zdziwić, kiedy po odpaleniu Vice City Stories okaże się, iż wiele znanych im miejscówek wygląda teraz zupełnie inaczej. Twórcy zadbali o to, by uwzględnić upływ czasu i pokazać, iż miasto to nie stało przez dwa lata w miejscu. Pod salon samochodowy Sunshine Autos kładzione są dopiero fundamenty, Prawn Island wciąż stanowi luksusową wysepkę dla najbogatszych, a w miejscu placów budów, którymi zajmie się później Avery Carrington, zobaczymy zielony skwer oraz wesołe miasteczko. Nie wszystkie zmiany mają wprawdzie sens, bo wychodzi na to, iż wiele budynków (przede wszystkim te związane z budowaniem imperium oraz całe osiedle przyczep kempingowych) w dwa lata zwyczajnie wyparowało. Wciąż jednak miło jest odwiedzić wykute na pamięć Vice City i móc ponownie odkrywać jego sekrety.
[See image gallery at pograne.eu]Klimat wspaniały, technikalia średnie
Uprzyjemnia to przy tym ponownie kapitalna i pełna szlagierów ścieżka dźwiękowa, aczkolwiek należy tutaj przyznać, iż pod względem technicznym jest już wybitnie nierówno. Graficznie gra zestarzała się w miarę nieźle, przypominając nieco bardziej pastelowe (co w moim odczuciu świetnie koresponduje z klimatem lat 80.) San Andreas, ale czuć, iż ekipa z Rockstar Leeds nie miała tyle wprawy, co ich koledzy z Rockstar North. Vice City Stories, choć zwykle działa całkiem płynnie, lubi chrupnąć, często w losowych momentach. Jest to o tyle dziwne, iż tytuł ten powstał pierwotnie z myślą o PSP, więc oferujące większą moc obliczeniową PS2 powinno bezproblemowo go uciągnąć. Jasne, grafika uległa poprawie względem wersji przenośnej, ale wciąż działanie gry jest mocno rozczarowująco. Przenośny rodowód widoczny jest też niestety w niekiedy zbyt uproszczonych przerywnikach filmowych przed misjami, w którym dwóch bohaterów rozmawia, stojąc naprzeciw siebie jak kołki. Nie zabija to wprawdzie frajdy z grania, ale za każdym razem na ten widok wzdychałem ciężko.
Porzucone przez własnych ojców
Grand Theft Auto: Vice City Stories ma trochę problemów, ale wciąż, pomimo wielokrotnego skończenia go, każdorazowo absolutnie przepadam w klimacie Vice City. Ba, mam do niego sentyment choćby większy, niż ten do Vice City. Nie zrozumcie mnie źle, kocham je całym swoim serduszkiem, ale Vice City Stories ma w sobie to coś, co przyciąga niczym magnes. Może to barwni bohaterowie, może niszowość tejże produkcji, może fakt, iż fabuła nie jest jawnym plagiatem „Człowieka z blizną”, może wszystko po trochu. Wiem tylko, iż o ile jeszcze Vice City Stories nie sprawdziliście, to koniecznie tytuł ten nadróbcie. Ze względu na politykę wydawniczą Rockstara nie będzie to łatwe, ale uważam, iż warto zadać sobie nieco trudu.
Gameplay
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!