Lata osiemdziesiąte były czasami, w których gry na filmowych licencjach nie kojarzyły się wyłącznie z wykonanymi na kolanie kasztanami, a faktycznie nie tylko mogły, ale i często bywały bardzo dobrymi produkcjami, choćby jeżeli zdarzały się śmierdziuszki pokroju E.T. czy Fester’s Quest. Tym, co w tej epoce fascynuje mnie najbardziej, są nie oficjalne gradaptacje, ale tytuły, których twórcom nie udało się pozyskać praw do marki. Jednym z najbardziej uznanych przykładów takowej sytuacji jest Ikari Warriors, klasyczny automatowy run ‘n’ gun, który w założeniu miał stanowić grową wersję „Rambo II”.
„Stalone” z bazaru
Plan SNK niestety nie wypalił, więc zamiast w przepięknego Sylvestera Stallone’a, wcielaliśmy się kaprala Ralfa Jonesa i podporucznika Clarka Stilla, wyruszających do wioski Ikari gdzieś pośrodku dżungli, by uratować kaprala Cooka z rąk neonazistów. Imiona wprawdzie różnią się w zależności od wersji, ale to żaden problem, bo przecież fabuła w tego typu produkcji ma marginalne znaczenie, by nie powiedzieć żadne. Liczy się przede wszystkim nawalanka, a tej w Ikari Warriors czeka na Was mnóstwo.
Pozdro, poćwicz
Trzeba już w tym miejscu zaznaczyć, iż automatowy rodowód gry SNK jest wyraźnie widoczny. To produkcja wyjątkowo trudna i niewybaczająca błędów, ba, niekiedy posuwająca się do drobnych oszustw i niedająca choćby chwili wytchnienia. Ekran nieustannie dosłownie zalewany jest przez przeciwników. Co gorsza, ci napierają na nas z każdej strony, więc o ile wydaje Wam się, iż możecie po prostu stać w miejscu i metodycznie ich eliminować, to próżne Wasze próby, bo wrogowie zajdą Was od tyłu, a sama gra zacznie wysyłać w Waszym kierunku rakiety. Jedynym rozwiązaniem jest zatem parcie do przodu i jak najszybsze eliminowanie wrażych żołdaków.
Trudy portowania
Automatowe Ikari Warriors korzystało z całkiem interesującego patentu, wykorzystanego wcześniej w grze TNK III. Otóż dżojstiki, w które wyposażono maszyny, były obrotowe, dzięki czemu mogliśmy jednocześnie poruszać się i obracać lufę broni dookoła siebie. Nie wiem, jak dobrze działało to na automatach, ale sądzę, iż zdecydowanie lepiej, niż w wersji dostępnej na platformie streamingowej Antstream. Teoretycznie nie powinno to stanowić większego problemu, bo obracanie karabinu podpięto po prostu pod prawą gałkę, ale jest to zrealizowane tak nieintuicyjnie i niewygodnie, iż rozgrywka w antstreamowym Ikari Warriors jest przez to dodatkowe utrudnienie zwyczajnie frustrująca.
Plus jest taki, iż Antstream oferuje port automatowej wersji gry z możliwością dorzucania w nieskończoność kolejnych żetonów po śmierci, więc po zgonie (a będzie ich mnóstwo) możemy wrócić do rozwałki bez utraty postępu. Psikus polega na tym, iż nasz bohater często potrafi odrodzić się w miejscu, w którym najprawdopodobniej od razu ponownie zginie. Ot, wejdzie prosto pod działa nadlatującego śmigłowa, zostanie trafiony odłamkiem granatu w momencie, kiedy odzyskamy nad nim kontrolę lub właduje się na minę. Toteż, mimo iż całość można ukończyć w niecałą godzinę, sporą część tego czasu spędzicie na dorzucaniu kolejnych żetonów.
Potencjał zabity przez przeciwników
Szkoda, bo u swoich podstaw Ikari Warriors jawi się jako kapitalna produkcja. Wprawdzie nie mamy tutaj różnorodnych broni, bo nasi wojacy wyposażeni są wyłącznie w pistolet i garść granatów, które wraz z amunicją musimy uzupełniać, zbierając wypadające z przeciwników „power-upy”, ale już sama możliwość skończenia się nam pocisków jest interesująca. Poza tym od czasu do czasu natkniemy się na czołg, do którego niczym w Metal Slugu możemy wskoczyć, zwiększając tym samym nasze szanse na przetrwanie. Szkoda zatem, iż nie można czerpać z tego niepohamowanej frajdy i cieszyć się śliczną, delikatnie karykaturalną oprawą, bo hamulec ręczny bezustannie zaciska drakoński poziom trudności.
Dżungla pełna wrogów
Jest mi przede wszystkim przykro dlatego, iż w Ikari Warriors pokładałem olbrzymie nadzieje, zważywszy na to, iż jest to jeden z najsłynniejszych przedstawicieli tego gatunku. Oczywiście zdaję sobie sprawę z ówczesnych realiów i filozofii tworzenia gier (zwłaszcza tych automatowych) w tamtych latach. Nie śmiem zatem wymagać, by była to produkcja łatwa, ale mimo wszystko fajnie byłoby poczuć, iż pogrywa ze mną sprawiedliwie. Może to wina implementacji sterowania w Antstream, może moich niskich umiejętności, będących skutkiem „każualizacji” branży, a może to już po prostu relikt innej epoki. Pewnie wszystkiego po trochu. Niemniej, Ikari Warriors warto poznać, choćby ze względów historycznych, a już zdecydowanie trzeba, o ile lubicie, kiedy gra Wami pomiata. Musicie jednak odpalić ją ze świadomością, iż będzie to robić absolutnie bezwzględnie.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Antstream.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.