Kącik Retro: Ikari Warriors (PS5). Dżungla pełna wrogów

3 godzin temu

Lata osiemdziesiąte były czasami, w których gry na filmowych licencjach nie kojarzyły się wyłącznie z wykonanymi na kolanie kasztanami, a faktycznie nie tylko mogły, ale i często bywały bardzo dobrymi produkcjami, choćby jeżeli zdarzały się śmierdziuszki pokroju E.T. czy Fester’s Quest. Tym, co w tej epoce fascynuje mnie najbardziej, są nie oficjalne gradaptacje, ale tytuły, których twórcom nie udało się pozyskać praw do marki. Jednym z najbardziej uznanych przykładów takowej sytuacji jest Ikari Warriors, klasyczny automatowy run ‘n’ gun, który w założeniu miał stanowić grową wersję „Rambo II”.

„Stalone” z bazaru

Plan SNK niestety nie wypalił, więc zamiast w przepięknego Sylvestera Stallone’a, wcielaliśmy się kaprala Ralfa Jonesa i podporucznika Clarka Stilla, wyruszających do wioski Ikari gdzieś pośrodku dżungli, by uratować kaprala Cooka z rąk neonazistów. Imiona wprawdzie różnią się w zależności od wersji, ale to żaden problem, bo przecież fabuła w tego typu produkcji ma marginalne znaczenie, by nie powiedzieć żadne. Liczy się przede wszystkim nawalanka, a tej w Ikari Warriors czeka na Was mnóstwo.

W Ikari Warriors ani na moment nie jesteśmy bezpieczni.

Pozdro, poćwicz

Trzeba już w tym miejscu zaznaczyć, iż automatowy rodowód gry SNK jest wyraźnie widoczny. To produkcja wyjątkowo trudna i niewybaczająca błędów, ba, niekiedy posuwająca się do drobnych oszustw i niedająca choćby chwili wytchnienia. Ekran nieustannie dosłownie zalewany jest przez przeciwników. Co gorsza, ci napierają na nas z każdej strony, więc o ile wydaje Wam się, iż możecie po prostu stać w miejscu i metodycznie ich eliminować, to próżne Wasze próby, bo wrogowie zajdą Was od tyłu, a sama gra zacznie wysyłać w Waszym kierunku rakiety. Jedynym rozwiązaniem jest zatem parcie do przodu i jak najszybsze eliminowanie wrażych żołdaków.

Trudy portowania

Automatowe Ikari Warriors korzystało z całkiem interesującego patentu, wykorzystanego wcześniej w grze TNK III. Otóż dżojstiki, w które wyposażono maszyny, były obrotowe, dzięki czemu mogliśmy jednocześnie poruszać się i obracać lufę broni dookoła siebie. Nie wiem, jak dobrze działało to na automatach, ale sądzę, iż zdecydowanie lepiej, niż w wersji dostępnej na platformie streamingowej Antstream. Teoretycznie nie powinno to stanowić większego problemu, bo obracanie karabinu podpięto po prostu pod prawą gałkę, ale jest to zrealizowane tak nieintuicyjnie i niewygodnie, iż rozgrywka w antstreamowym Ikari Warriors jest przez to dodatkowe utrudnienie zwyczajnie frustrująca.

Czołg pozwala na krótką chwilę poczuć się potężnym, ale bynajmniej nie nieśmiertelnym.

Plus jest taki, iż Antstream oferuje port automatowej wersji gry z możliwością dorzucania w nieskończoność kolejnych żetonów po śmierci, więc po zgonie (a będzie ich mnóstwo) możemy wrócić do rozwałki bez utraty postępu. Psikus polega na tym, iż nasz bohater często potrafi odrodzić się w miejscu, w którym najprawdopodobniej od razu ponownie zginie. Ot, wejdzie prosto pod działa nadlatującego śmigłowa, zostanie trafiony odłamkiem granatu w momencie, kiedy odzyskamy nad nim kontrolę lub właduje się na minę. Toteż, mimo iż całość można ukończyć w niecałą godzinę, sporą część tego czasu spędzicie na dorzucaniu kolejnych żetonów.

Potencjał zabity przez przeciwników

Szkoda, bo u swoich podstaw Ikari Warriors jawi się jako kapitalna produkcja. Wprawdzie nie mamy tutaj różnorodnych broni, bo nasi wojacy wyposażeni są wyłącznie w pistolet i garść granatów, które wraz z amunicją musimy uzupełniać, zbierając wypadające z przeciwników „power-upy”, ale już sama możliwość skończenia się nam pocisków jest interesująca. Poza tym od czasu do czasu natkniemy się na czołg, do którego niczym w Metal Slugu możemy wskoczyć, zwiększając tym samym nasze szanse na przetrwanie. Szkoda zatem, iż nie można czerpać z tego niepohamowanej frajdy i cieszyć się śliczną, delikatnie karykaturalną oprawą, bo hamulec ręczny bezustannie zaciska drakoński poziom trudności.


Dżungla pełna wrogów

Jest mi przede wszystkim przykro dlatego, iż w Ikari Warriors pokładałem olbrzymie nadzieje, zważywszy na to, iż jest to jeden z najsłynniejszych przedstawicieli tego gatunku. Oczywiście zdaję sobie sprawę z ówczesnych realiów i filozofii tworzenia gier (zwłaszcza tych automatowych) w tamtych latach. Nie śmiem zatem wymagać, by była to produkcja łatwa, ale mimo wszystko fajnie byłoby poczuć, iż pogrywa ze mną sprawiedliwie. Może to wina implementacji sterowania w Antstream, może moich niskich umiejętności, będących skutkiem „każualizacji” branży, a może to już po prostu relikt innej epoki. Pewnie wszystkiego po trochu. Niemniej, Ikari Warriors warto poznać, choćby ze względów historycznych, a już zdecydowanie trzeba, o ile lubicie, kiedy gra Wami pomiata. Musicie jednak odpalić ją ze świadomością, iż będzie to robić absolutnie bezwzględnie.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Antstream.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.
Idź do oryginalnego materiału