W tym roku postanowiłem nadrobić kilka tytułów uznawanych powszechnie za klasyki. Będąc szczerym ze sobą – nie idzie mi to tak dobrze, jak się spodziewałem. Na szczęście z tej zakurzonej półki wstydu udało się już zdjąć dwie części legendarnej serii autorstwa Hideo Kojimy. Kilka miesięcy temu opisywałem swoje naprawdę pozytywne wrażenia z pierwszego podejścia do jedynki, a dziś spróbuję zrobić to samo z częścią drugą. Jak po ponad dwóch dekadach od premiery trzyma się Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty?
Spis Treści
- Za dużo węży
- Raiden – postać niedoceniona?
- Jedynka na dużej dawce sterydów
- Pływanie będzie mi się sniło po nocach
- Podsumowanie
Kup Metal Gear Solid: Master Collection Vol. 1 (PS5)
Za dużo węży
Na pierwszy rzut oka sequel nie różni się aż tak bardzo od swojego poprzednika. I to adekwatnie pod każdym względem – również fabularnym. Raz jeszcze bowiem otrzymujemy historię, która od początku do końca zgrabnie balansuje pomiędzy powagą a komedią. Tyle, iż tym razem miałem wrażenie, iż obie skrajności są wyeksponowane jeszcze mocniej niż wcześniej. Chwil, w których sceny próbują być rodem z filmu akcji z Hollywood, pozostało więcej, ale z drugiej strony to samo można powiedzieć o momentach, które raczej powodowały u mnie uśmiech. Niestety, często był to uśmiech zażenowania, wywołany poziomem dialogów czy też kompletnym brakiem logiki w tym, co dzieje się na ekranie. Jednak to tytuł z początku ery PlayStation 2, więc są to rzeczy, które jestem poniekąd w stanie wybaczyć.
Nawet jeżeli fabuła ma luki i kilka niedociągnięć, to nie sposób nie docenić tego, iż trzyma ona w napięciu. Nie potrafię wytłumaczyć, z czego się to brało, ale grając naprawdę mocno chciałem przechodzić kolejne sekcje rozgrywki, aby zobaczyć, co stanie się dalej. choćby jeżeli potencjalną nagrodą miała być kolejna kilkunastominutowa cutscenka, która, o dziwo, wcale nie wnosiła tak wiele i spokojnie można było skrócić ją o połowę.
Przyznam też, iż bywały momenty, w których najzwyczajniej w świecie zacząłem się gubić w tym, co się tutaj dzieje. Co druga postać nazywa się podobnie, niektóre wydają się być nieśmiertelne, akcja co chwilę obiera inny kierunek, a z taką liczbą twistów fabularnych naprawdę dawno się nie spotkałem. Może osobiście wolałbym, aby narracja momentami była bardziej bezpośrednia, mniej zawiła, ale cóż można zrobić? To w końcu gra Kojimy, nie spodziewałem się niczego innego. Miało być dziwnie, ale ciekawie. I było.
Raiden – postać niedoceniona?
Pozostając jeszcze na chwilę w tematach fabularnych, warto zastanowić się nad postacią Raidena. Dziś każdy już zna tę historię i towarzyszące jej kontrowersje. Rzeczywiście, to dość niespotykany zabieg, aby we wszystkich materiałach promocyjnych kierować uwagę graczy na lubianą i znaną już postać, aby następnie zaserwować fanom takiego kalibru niespodziankę. Wprowadzenie Raidena jako protagonisty w historii Metal Gear Solid 2 musiało odbić się szerokim echem, ale podczas grania zacząłem zastanawiać się, czy coś jeszcze wpłynęło na takie, a nie inne przyjęcie tego bohatera?
Pierwszą myślą był oczywiście wygląd. Raiden nie wygląda na stereotypowego macho herosa z początku wieku, tym bardziej gdy zestawimy go ze Solid Snake’iem. Może przedstawienie go jako żółtodzioba, na którego czeka misja z poziomu tych niemożliwych do wykonania? Z dzisiejszej perspektywy naprawdę nie jestem w stanie tego dokładnie pojąć. Zwłaszcza iż naprawdę polubiłem Raidena. Dla mnie to kolejna interesująca i dobrze napisana postać, której losami można się przejąć. Osobiście nie mogę się doczekać dalszych jego losów, które czekają na mnie w kolejnych odsłonach serii.
Jedynka na dużej dawce sterydów
Grając w produkcję, która dziś podchodzi już pod retro, najważniejszym pytaniem pozostaje jednak to, czy da się w to przyjemnie grać w 2025 roku? Miejscami chwaliłem naprawdę przestarzałą już część pierwszą, więc nikogo nie powinno zdziwić, iż moja odpowiedź będzie tutaj twierdząca. Tak, jak najbardziej da się dziś grać w Sons of Liberty i czerpać z tego przyjemność.
Wiek tego tytułu czuć oczywiście na każdym kroku, ale poza kilkoma przypadkami nie wydawało mi się, iż jest to pozycja niegrywalna. Co zrozumiałe, twórcy zdecydowali się tutaj na ten sam rdzeń rozgrywki, który podbił serca fanów w części pierwszej. Dominuje widok z góry, często mamy do czynienia ze statyczną kamerą, posługiwanie się broniami i przedmiotami pozostało prawie takie samo. Nie sposób jednak zauważyć, iż wszystko jest płynniejsze, dokładniejsze, a nasza postać przestała na przykład. co chwilę przytulać się do ściany. Zakładam, iż na standardy z 2001 roku to jak najbardziej akceptowalny postęp względem poprzedniczki.
Doceniam pozostawienie elementów zagadkowych oraz to, iż wydają się one być tym razem bardziej naturalne. Nie ma tutaj takich pułapek jak legendarne starcie z Psycho Mantisem czy potrzeba zapalenia papierosa w celu wykrycia laserów. Obecne tutaj łamigłówki są nie tyle prostsze, co nie wydają się już być wyjęte rodem z gier przygodowych z lat 80. czy 90., w których rozwiązania potrafiłyby być totalnie abstrakcyjne i nie mające nic wspólnego z logicznym myśleniem.
Pływanie będzie mi się sniło po nocach
Niestety, ale dość łatwo przyjdzie mi pisanie o tym, co mi tutaj przeszkadzało. Może i Sons of Liberty naprawia wiele niedociągnięć, które pozostawiła po sobie jedynka, ale niestety wprowadza też elementy, które – mam nadzieję – poprawiają kolejne odsłony. Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, to nurkowanie. W historii przychodzi moment, w którym jesteśmy zmuszeni do zanurkowania i przepłynięcia pewnej części zalanego piętra. Zdecydowanie jest to moment, który najbardziej nie przypasował mi do gustu, zwłaszcza jego druga część, w której mamy mniej czasu w pokonanie tej samej trasy z powrotem. Do dziś nie mogę zrozumieć, czemu twórcy gier decydują się na podwodne poziomy. Naprawdę mało produkcji zrobiło to chociaż w przyzwoity sposób, który nie powodowałby – przynajmniej u mnie – narastającej frustracji.
Kolejny punkt na mojej liście aż tak mi nie wadził i mogę być jedną z niewielu osób, której to przeszkadzało, ale nie jestem fanem lokacji, które zwiedzamy. Zwłaszcza tej drugiej, która adekwatnie okazuje się ostatnią. Nasza cała misja odbywa się w Big Shell, która jest wielką bazą militarną znajdującą się na wodzie, oczywiście posiadającą swoją przykrywkę. Zwiedzanie kolejnych jej części było dla mnie w pewnym czasie trochę monotonne, zwłaszcza podczas fragmentów wymuszających backtracking – chociaż tych na szczęście jest nieco mniej niż w pierwszej odsłonie. choćby jeżeli w samym projekcie Big Shell są zauważalne różnice, to po pewnym czasie wszystko zaczynało wyglądać podobnie. Trochę ucierpiał na tym klimat, ale to tylko moja, możliwe, iż dość niepopularna, opinia.
Mógłbym pewnie jeszcze przyczepić się do jakichś rzeczy. Starcia z bossami nie zaliczyły wielkiego progresu, przez wiele pomieszczeń można adekwatnie przebiec. Nie ma jednak chyba sensu kopać zbyt głęboko. Każdy, kto sięga po grę wydaną pierwotnie na drugie PlayStation, raczej wie, iż nie ma co spodziewać się gameplayowych fajerwerków oraz jest gotowy na pewne kompromisy.
Podsumowanie
W recenzji „po latach” pierwszego Metal Gear Solid zadałem sobie pytanie – czy rozumiem już fenomen Hideo Kojimy? Pomiędzy przejściem obu tych gier miałem okazję zagrać i ukończyć inne dzieło tego autora – pierwsze Death Stranding. Tak jak poprzednio, jak najbardziej doceniam jego pomysły i chorą kreatywność, ale wciąż nie jestem gotów zapisać się do kościoła jego wyznawców. Raz jeszcze cieszę się jednak, iż sięgnąłem po kolejną pozycję z jego portfolio. Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty to kolejna wyjątkowa gra, którą dobrze było poznać oraz którą warto polecić choćby dzisiaj, zwłaszcza w odświeżonej wersji dostępnej na współczesnych sprzętach. Raz jeszcze – czekam na więcej, panie Hideo.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse.