Recenzja: AEW Fight Forever [Xbox Series X]

1 rok temu
Zdjęcie: Recenzja: AEW Fight Forever [Xbox Series X]


Nareszcie nadszedł ten piękny moment dla fanów wrestlingu. 28 czerwca 2023 roku na wszystkich platformach zadebiutowało AEW Fight Foverer.

Niezmiennie od dobrych kilkunastu lat rynek gier wrestlingowych został zmonopolizowany przez największą federację wrestlingową na świecie: World Wrestling Entertainment. Recenzje kilku gier spod tego szyldu mogliście wcześniej przeczytać na naszym portalu. Na palcach jednej dłoni moglibyśmy jednak zliczyć nieliczne próby podchwycenia tematu walk w kwadratowym pierścieniu przez inne federacje. Nareszcie nadszedł ten piękny moment dla fanów. Konkurencyjna federacja AEW przygotowała dla swoich wyznawców własny tytuł. 28 czerwca 2023 roku na wszystkich konsolach zadebiutowało AEW Fight Foverer, a ja przyjrzę się tej odsłonie na Xbox Series X.

All Elite Wrestling – marzenie mam

Zanim przejdziemy do gameplayowego mięsa, warto wspomnieć kilka słów o samej federacji. 1 stycznia 2019 na Florydzie w Stanach Zjednoczonych narodził się bowiem nowy projekt wrestlingowy: All Elite Wrestling. Grupa znanych wrestlerów: Cody Rhodes, Kenny Omega i Young Bucksi przy wsparciu finansowym przedsiębiorcy Shada Khana, rzuciła wyzwanie wspominanemu WWE. Panowie chcieli do siebie przyciągnąć rzeszę fanów wizją dostarczenia nowego jakościowego produktu dla wielbicieli sportowej rozrywki. Ci zaś częściowo mogli być zmęczeni przez wielu określaną cukierkowatością mainstremowego WWE. W swoich założeniach AEW miało skupiać się na wyższym poziomie ringowym, łączonym z dużymi nazwiskami ze sceny niezależnej. Federacja od ludzi pracujących w tej branży wiele lat, dla starszego zdefiniowanego odbiorcy.

Gdzie w tym wszystkim temat gier? Otóż już przy okazji konferencji ogłaszającej projekt zapowiedziano plany stworzenia gry wrestlingowej spod szyldu AEW. Wspomniana wcześniej grupa założycielska bynajmniej nigdy nie ukrywała swojej miłości do popkultury i świata gier. Marzyło im się, aby starsi i doświadczeni fani wychowani na wrestlingowym produkcie telewizyjnym WWF/WCW, czy na kultowych growych produkcjach, jak WWF No Mercy bądź WCW/nWo: Revenge, mogli mieć podobną możliwość zagrania w duchowego spadkobiercę – tym razem od AEW. Młodsi zaś mogliby złapać bakcyla na wrestling, podobnie jak miało to miejsce z ,,ojcami założycielami’’. Na papierze pomysł brzmiał bardzo ambitnie, ale czy tworzenie federacji od postaw i jednoczesne zaangażowanie się w tak pochłaniający projekt mogło zostać pogodzone?

Jak oni walczą?

Plac zabaw z pozoru przypomina wszystkie inne. Huśtawka, karuzela, zjeżdżalnia i drabinki. Wszystko znane, lubiane, przez dzieci zachwalane. Możliwości zabawy na swoim miejscu. Analogicznie do gier wrestlingowych, każde dziecko znajdzie swój Exhibition jeden na jednego, swój Tag Team Match oraz kilka pozostałych trybów. Tu dochodzimy do sedna – kilka. AEW: Fight Forever bardzo gwałtownie pokazuje, iż ten bardzo barwny plac zabaw, pozornie przypominający wszystkie inne, jest mocno ograniczony barierkami. Przestrzenie okazują się bardzo ciasne, jakby deweloper cierpiał na braki finansowe. Znajdą się dzieci doceniające te skromne progi, ale inne miały już do czynienia z nowoczesnymi placami, oferującymi większą swobodę. W bezpośrednim porównaniu z czymś dostępnym na wyciągnięcie ręki (WWE 2K), AEW wygląda jak biedniejszy kuzyn, który się spóźnił na imprezę.

Objawia się to mocno, gdy popatrzymy na sam silnik gry. Ten bez wątpienia dobitnie wziął sobie do serca „dawne czasy”. Nawiązania do złotej ery gier wrestlingowych nie powinny już mieć miejsca. Mamy przecież 2023 rok, rozwój branży obserwujemy z każdym rokiem, a ten tytuł wygląda, jakby dawno zaciągnął hamulec ręczny. Na ringu maksymalnie występuje czterech zawodników jednocześnie, choć większość trybów nakazuje ich mnie. Bronie są tak skromne, iż starają się ukryć swoją obecność przed graczem (wygasają, gdy nie są używane), a i zapadających się pod ring postaci nie unikniemy. I mówię tu o bugach, a nie transferze Undertakera do AEW.

Walka w stylu arcade

Dla kogoś pozbawionego sentymentu do starych gier, gdzie o nostalgii nie może być mowy, przeskok na momentami archaiczny gameplay ciężko obronić. To miecz obosieczny, ponieważ z jednej strony możesz bardzo gwałtownie nauczyć się kontroli postaci, ale z drugiej ograniczone możliwości gwałtownie wyczerpują paliwo i psują immersję. Walki stają się powtarzalne, a wspomniana ilość trybów na pewno im nie pomaga. Toczenie pojedynków z AI na poziomie łatwym nie ma najmniejszego sensu i nie wymaga od nas niczego. Przypomina tryb treningowy, a ciut wyższy normalny poziom trudności potrafi postawić niewspółmierne wyzwanie. Przeskok zdaje się odrobinę zbyt wielki. Przeszłam od bycia Jonem Moxleyem dzierżącym pas AEW na początku istnienia federacji do Deana Ambrose’a poniewieranego w ringu przez Brocka Lesnara na WrestleManii. Trudno o złoty środek dla graczy solowych – w grupie wszystko jest lepsze, to oczywiste.

Sam gameplay zakłada ograniczenie ilości niezbędnych przycisków. Wiele z nich ma kilka funkcji. Od uderzeń dzielących się na lekkie i mocne (przy przytrzymaniu), po to samo dotyczące wszelkich łapań. Ten sam przycisk potrafi odpowiadać za próbę pinu, jak i za blok, co już rozumiem trochę mniej. Niemniej trzeba przyznać, iż próg wejścia jest bardzo niski. Każda grupa wiekowa powinna gwałtownie załapać zależności. Są tu bowiem zręcznościowe standardy, które zahaczają o lekko karykaturalne (pozytywnie) postaci i wszelkie ujęcia, z powtórkami na czele. Finishery wyglądają bardzo dobrze, a wykonywanie ich jest banalnie proste. Za to nieśmiałe oklaski.

Highway to Hell

Jeśli mowa o graczach solowych, to czeka tu na nich klasyczny dla tego gatunku tryb kariery. Road to Elite to droga początkującej gwiazdy indy, która otrzymuje kontrakt od Tony’ego Khan, a wraz z nim swoją szansę na wielką karierę. Niestety, złudna jej obietnica, to jedyna wielkość tego trybu. Od naszych zwycięstw zależy, jak ona się potoczy. Otoczka tego wszystkiego sprawi jednak, iż będzie nam wszystko jedno. Całość cechuje dość pokraczna wizja życia zawodnika. Bezbarwnej osoby, której byt poza ringiem jest wtórną udręką. Rozmowy niemające sensu, losowe spotykanie współpracowników w restauracjach, okazjonalna siłownia. Wszystkie wybierane przez nas ścieżki poprawiają morale czy zdrowie naszego wojownika, ale morale gracza cierpi i przeklikujemy wszystko, by przejść do następnego pojedynku.

Doceniam historyczne wstawki, które okazjonalnie nam się objawią i nakreślą historię samego AEW. Trudno jednak nie mieć wrażenia, iż to minimum przyzwoitości. Najwyraźniej trudno było zaprosić do budki audio swoich pracowników, by nagrali oni jakiekolwiek kwestie dla swoich wirtualnych odpowiedników. Od słuchania rozmów niemających sensu gorsze jest tylko ich czytanie. Gdyby takie dopieszczanie detali przyświecało przy tworzeniu federacji, to prawdopodobnie by już nie istniała albo zawodnicy walczyliby w osiedlowym kurniku.

Znudzeni tym trybem możemy oddać się rozkoszy hucznie zapowiadanych minigier. Na start dostałam ich AŻ pięć… i to tylko dlatego, iż jestem „szczęśliwą” posiadaczką DLC. Pozostali nieszczęśnicy otrzymają dwie mniej. Próżno szukać tych, które sprzedawały tę grę w materiałach reklamowych. Nam pozostaje zbieranie monetek, quiz, tańczenie jak Penta i jeżdżenie na deskorolce. Całe 5 minut dodatkowej zabawy! To na pewno puszczenie oczka do fanów tytułów imprezowych, aczkolwiek wnosi kilka do jakości. Jak przerwa w meczu koszykówki. Można iść robić pożyteczniejsze rzeczy.

Everybody loves…DLC?

Cały ten tekst kręci się wokół zawartości. Na wiele sposobów napisałam, jak bardzo jej tu brakuje. Objawiało się to na każdym kroku i to nie kwestia wygórowanych wymagań gracza (tu moich), a elementarnej przyzwoitości twórców. Szczególnie względem tego, co można znaleźć u konkurencji. Moralność pojmowana jest tu bardzo płynnie. Fight Forever będzie możliwe wyłącznie jeżeli dodatkowo za to zapłacisz. Problem, z którym wciąż się mierzymy w branży to wycinanie zawartości z premedytacją. Ciosy, których fani AEW niestety nie unikną. Lista zawodników może nie jest najmniejsza, ale niektóre decyzje personalne wypada uznać za dyskusyjne. Rozdzielono braci Hardych, brak też obecnych mistrzów Tag Team (FTR) oraz niezwykle popularnego Acclaimed. Trudno to zrzucić na gusta. To po prostu rażące dziury. Oczywiście jest możliwość załatania niektórych z nich, jeżeli tylko dopłacisz. Czy mamy pewność, iż wszyscy ulubieńcy kiedyś tu trafią? Mam uzasadnione obawy.

One More Match?

Fani wrestlingu bardzo często wykrzykują „You still got it” w kierunku gwiazd przeszłości. Tu przyszedł żółtodziób, który już skrywa się za bujną siwizną. Trudno stwierdzić, czy on dalej to ma, czy jedzie na picu? Zręcznościowość tej gry jest dużym atutem, który jednak niestety nie jest w stanie przykryć marnej zawartości. Twórcy bardzo chętnie sięgają po nasze pieniądze w postaci DLC i niekoniecznie byli skłonni samemu dopłacić, by upiększyć swoje dziecko. Wysłali je w świat mocno nieprzygotowane. Nie zapakowali mu zbyt wiele do plecaka, licząc na litość przechodniów. Czuję się rozczarowana. Liczę, iż wnioski zostaną wyciągnięte, a Kenny Omega i spółka w przyszłości zaserwują coś, co chcieli zrobić, zapowiadając tę grę. Nie sądzę, iż to jest to, co chcieli dać fanom. Mam wrażenie, iż wszelka promocja to robienie dobrej miny do złej gry, a i już to zaczyna przygasać.

Kod recenzencki dostarczył Plaion Polska.
Idź do oryginalnego materiału