Recenzja: Death or Treat [Steam Deck]

1 rok temu
Zdjęcie: Recenzja: Death or Treat [Steam Deck]


Na Steamie wylądowała niedawno dość interesująco wyglądająca gra – Death or Treat. Czy warto sprawdzić ten tytuł? Tego dowiecie się z niniejszej recenzji.

Pierwszy raz na Death or Treat natknąłem się, przygotowując dla Was zestawienie tegomiesięcznych premier. Jako iż produkcja ta ma na Steamie wersję demo, nie mogłem odpuścić sobie przetestowania jej na Steam Decku. Okazało się, iż udostępniony w niej fragment działał bardzo dobrze, wobec czego nabrałem ochoty na sprawdzenie również pełnej wersji. Czy warto dodać ją do swojej biblioteki? Odpowiedź przynosi ten artykuł. Nie przedłużając więc niepotrzebnie, zapraszam do lektury.

Fabuła

Nie jest dla Was na pewno tajemnicą moja niechęć do wszelkiej maści spoilerów. W moich recenzjach nie znajdziecie podstępnie ukrytych opisów wydarzeń fabularnych. Nie zamierzam tego bynajmniej zmieniać w przypadku Death or Treat. Nie znaczy to jednak, iż nie mogę ani słowem wspomnieć o wydarzeniach. Zacznę od przywołania oficjalnego opisu, jaki możecie przeczytać chociażby w PlayStation Store. Oto on:

Duch Halloween niedawno przepadł, a firma GhostMart stanęła na skraju bankructwa. Co gorsza, Clark Fackerberg, twórca FaceBoo!, rozpoczął dystrybucję Storyum: substancji, która pozbawia mieszkańców HallowTown woli i nadziei na Halloween. Scary stanie przed zadaniem przywrócenia ducha Halloween i postawienia na nogi swojego biznesu, nim zmierzy się z FaceBoo! i jego 3 oddziałami: Darkchatem, Deviltube’em i RipTokiem.

Źródło: PS Store

Opowieść jest dość prosta i nieco mnie rozczarowała. Do samego klimatu jeszcze przejdę, aczkolwiek odniosłem wrażenie, iż historia nie została odpowiednio wyeksponowana. Najważniejsza bez cienia wątpliwości jest rozgrywka. Miałem tego świadomość, aczkolwiek liczyłem na coś więcej niż zaledwie tło dla pokonywania przeciwników i przemierzania poziomów. Na pewno nie jest to poziom świetnego Hadesa. Bliżej tu niedawno opisywanemu przeze mnie Ravenswatch, które – mimo braków fabularnych – niesamowicie mnie wciągało. Nie skreślajmy więc jeszcze Death or Treat i szerzej przyjrzyjmy się tej grze.

Udźwiękowienie i grafika w Death or Treat

Jestem fanem estetyki odznaczającej dzieła Tima Burtona. Bardzo lubię filmy takie jak Sweeney Todd: Demoniczny Golibroda z Fleet Street, podobały mi się także Gnijąca panna młoda, czy Miasteczko Halloween. Możecie więc wyobrazić sobie, iż styl wizualny Death or Treat również przypadł mi do gustu. jeżeli tak założyliście, to nie jesteście w błędzie. Gra wygląda jak animowany film, dość groteskowo podchodzący do straszenia. Można odnieść wrażenie, iż produkcja ta stanowi nieco unowocześnione przeniesienie rozgrywki z Cuphead do świata horrorów okraszonego dodatkowo mnóstwem odniesień do elementów popkultury. Znajdziemy tu więc krainę o nazwie Darkchat, a jeden ze sklepikarzy to Joe Bite-Them. Co istotne, zapożyczenia te nie wydają się nachalne i bardzo dobrze pasują do karykaturalnego świata. Wrażenia wizualne są więc bardzo przyjemne. Szkoda natomiast, iż udźwiękowienie potraktowano po macoszemu. Muzyki prawie nie słychać, a odgłosy ataków są dość sztampowe. Szkoda – stoi to w silnej sprzeczności z mocną stroną wizualną.

Założenia rozgrywki

Moje wcześniejsze porównania do niektórych gier bynajmniej nie były podstawne. Death or Treat reprezentuje bowiem gatunek roguelike ukazany w kontekście dwuwymiarowych poziomów. W naszej podróży wykorzystamy kilka broni (odblokowywanych w miarę postępów fabularnych). Nie będę zdradzał Wam, co to za oręż, ale zaznaczam, iż podstawowa broń – miotła – była cały czas moim faworytem. Bronie różnią się prędkością ataku i jego siłą, a więc każdy na pewno znajdzie coś dla siebie. Możemy też wybrać ataki specjalne. Tu moim ulubionym był jumpscare – alternatywna forma, w której nasz duch zadawał większe obrażenia przez pewien, dość krótki, czas. Jednym z podstawowych ruchów, które musimy opanować jest unik – wykonujemy go, naciskając B na Steam Decku. Zaręczam, iż nieraz uratuje Was przed pikującym atakiem nietoperza, czy pociskiem. Co do ataków, to mamy dwa – silny i szybki (X) oraz wolniejszy, ale mocniejszy (Y). Sterowanie nie jest więc skomplikowane, ale to dobrze. Dzięki temu łatwo jest się wciągnąć i nie trzeba się zastanawiać, który przycisk do czego służy.

Ulepszenia w Death or Treat

Jako że, jak już wcześniej pisałem, Death or Treat to gra spod gatunku roguelike, to nie może zabraknąć wzmacniania naszych zdolności, prawda? Możliwości jest kilka. Pierwsza z nich to rozwinięcie naszego maksymalnego poziomu zdrowia i regeneracji. Dokonujemy tego, przeznaczając odpowiednią ilość wymaganych składników u handlarza w HallowTown. Składniki zdobywamy, przemierzając poziomy i niszcząc skrzynie oraz walcząc z przeciwnikami. Warto zaznaczyć, iż niektóre składniki zdobędziemy dopiero w kolejnych światach, ale na ten temat więcej napisałem w dalszej części recenzji. U wspomnianego wyżej Joe’a Bite-Them’a możemy zwiększyć maksymalną liczbę gniazd na składniki zachowywane po naszej śmierci. Natomiast u jego kupieckiego kolegi z wioski możemy zamieniać jedne składniki na inne. Nie znaczy to bynajmniej, iż elementy te zdobędziemy szybko. Nierzadko będziemy bowiem musieli kilka razy powtarzać świat, aby uzyskać upragnione komponenty.

Specjalne pomieszczenia

Kolejną formą poprawiania naszych szans na odniesienie zwycięstwa jest korzystanie ze specjalnych pomieszczeń. Światy które przemierzamy składają się na ogół z 5 poziomów. Przechodząc od jednego do drugiego, możemy natknąć się czasem na specjalne pomieszczenia. Oferują nam one nierzadko bardzo przydatne usprawnienia. Możemy bowiem zyskać nietoperzego pomocnika, który będzie atakował naszych oponentów. Innym towarzyszem okaże się zombie o imieniu Frank, czy magiczny wilk, zadający ogromne obrażenia. Nie brakuje tez poprawienia naszych ruchów. Dzięki nim unik wykonany w powietrzu pociągnie za sobą podpalenie poniższego obszaru lub zrzucenie tam bomby. Natomiast przed poziomem z bossem zawsze znajdzie się sklepikarz, oferujący nam kilka mikstur. Nie znamy ich działania przed zakupieniem napojów. Niektóre mogą poprawić naszą zwinność, inne obniżyć lub podwyższyć nasz maksymalny poziom zdrowia czy zadawane obrażenia. Oczywiście wszystkie te ulepszenia działają tylko do pierwszego zgonu. Kiedy umrzemy, tracimy te ulepszenia – i nie tylko je.

Niby dobrze, ale…

W tym miejscu dochodzimy do największego zarzutu, jaki mam do Death or Treat. Jasne, zdaję sobie sprawę z tego, ze to roguelike. Nie mam więc pretensji do dość częstych zgonów – to normalka w tym gatunku. Nie mogę jednak przejść obojętnie obok punktu, w którym kontynuujemy naszą przygodę po śmierci. Okazuje się bowiem, iż jest nim sama początkowa lokacja. Oznacza to, iż jeżeli na przykład nie uda się nam pokonać bossa w drugim akcie, to nie wracamy do początku poziomów w tym rozdziale. Nie, przenosimy się na sam początek, jeszcze przed pierwszy akt. Teraz musimy przejść wszystkie poziomy pierwszego aktu (ponownie) i drugiego, aby podejść do tego oponenta. Nie inaczej jest w przypadku trzeciego aktu, z którego jednak – z pełną premedytacją – nie zamieściłem zrzutów w tej recenzji. Miejcie tez coś do odkrycia na własną rękę Przeciwnicy bowiem różnią się między sobą wyglądem nawiązującym do bossa, strzegącego danego świata. Mały szczegół, a cieszy.

Podsumowanie

Death or Treat jest mi bardzo trudno ocenić. Z jednej strony mamy bowiem bardzo fajnie zrealizowaną rozgrywkę z przyjemnymi animacjami. Dzięki nim naprawdę chce się sięgać po Steam Decka i sprawdzać tę grę. Zwłaszcza, iż działa na najwyższych ustawieniach graficznych (mimo domyślnie wykrytych jako… najniższe) w stabilnych 40 klatkach na sekundę (zablokowałem odświeżanie Steam Decka na poziomie 40 Hz). Nie trzeba się też obawiać o pracę na baterii – Deck wytrzymuje w tej produkcji około 6 godzin. Nie sposób jednak nie dostrzec szalenie prostej fabuły i uciążliwej konieczności przechodzenia gry adekwatnie od samego początku do końca. Mimo tego jeżeli lubicie wizję Tima Burtona i szukacie wymagającej gry dla jednego gracza, to warto dać Death or Treat szansę. Ja nie żałuję czasu spędzonego z duchem.

Kod recenzencki zapewniła agencja Renaissance PR.
Idź do oryginalnego materiału