Lata temu po raz pierwszy uruchomiłem, jak z początku mi się zdawało, kolejną grę z zombie, jaką pewnie sobie odpuszczę, wliczając do długiej listy gier, które "kiedyś się przejdzie". Ale już w momencie, kiedy po krótkim briefingu w samolocie zostałem zrzucony na egzotyczne ulice Harran jako najemnik w służbie organizacji GRE, miałem przeczucie, iż moje wstępne wrażenie tym razem zawiodło. I faktycznie, dziesiątki godzin spędzonych na bieganiu po krętych uliczkach owego fikcyjnego miasta i okolic, wraz z mrożącymi krew w żyłach eskapadami w nocy tudzież przebijaniem się przez wypełnione cierpieniem Kyle'a Crane'a fabularne karty gry sprawiły, iż nigdy o tytule nie zapomnę. A Dying Light: The Beast obiecywał mi przynajmniej częściowy powrót do owych doznań. Jakże mógłbym nie czuć przedpremierowej ekscytacji?