Flint: Treasure of Oblivion to nowa produkcja studia Savage Level wydana pod skrzydłami francuskiego Microids. Czy twórcy dali nam dobre RPG?
Złota era piractwa to bardzo wdzięczny temat do przeniesienia na medium gier cyfrowych. Historia zdanego na pastwę losu pirata, który musi stanąć na nogi i zbudować swoje życie na nowo ma potencjał bycia świetną grą RPG z licznymi wyborami i ścieżkami fabularnymi. Dobrą zabawę w pływaniu statkiem pirackim pokazał nam zaś Assassin’s Creed IV: Black Flag całą dekadę temu. Jaki aspekt morskiego awanturnictwa wzięli pod lupę twórcy z Savage Level w grze Flint: Treasure of Oblivion? Sprawdźmy to.
Piraci z Saint-Malo
Flint: Treasure of Oblivion to historia kapitana Jamesa Flinta. Ambitny wilk morski na początku fabuły traci całą załogę, z wyjątkiem swojego najbliższego przyjaciela, Billy’ego Bonesa. Perturbacje na wodzie gwałtownie eskalują ucieczką dwóch piratów z aresztu, co daje okazję do zbudowania nowej drużyny. Flint werbuje więc ekipę wyrzutków z francuskiego Saint-Malo i rusza na głęboką wodę z mapą wskazującą lokalizację niewyobrażalnego bogactwa.
Historia recenzowanej gry jest niestety całkiem sztampowa, a postaciom piratów brakuje, o ironio, głębi, przez co ich bezpowrotna strata w walce nie niesie ze sobą żadnego ładunku emocjonalnego. Najlepszym aspektem fabuły jest sam sposób jej prowadzenia przez twórców. Dialogi bowiem realizowane są dzięki kadrów komiksowych, które dynamicznie zmieniają wielkość i położenie na interfejsie. Poetyka komiksu świetnie pasuje do opowiadanej narracji, jednak można by było ją wzbogacić o dodatkowe efekty dźwiękowe. Brakuje tu też aktorów głosowych podczas rozgrywki, co lekko utrudnia śledzenie fabuły dla graczy mniej obeznanych z medium komiksu.
Narracja sama w sobie również mocno przypomina komiksy, choć niekoniecznie wychodzi to jej na plus. Ekipa Flinta bardzo często będzie rzucana z miejsca do miejsca, co przypominało mi rozgrywkę w stołowej grze RPG. Odwiedzimy dzięki temu całkiem zróżnicowane poziomy, jednak bez głębszego kontekstu ciężko było czuć ekscytację zmianą scenerii. Największym grzechem Flinta jest fakt, iż fabuła jest tu do bólu liniowa. Może to właśnie dlatego skojarzenie ze stołowymi RPGami nie działa tu na plus. Kiedy tam nasze wybory mają znaczenie, tutaj są one kompletnie nieistotne.
Podróże małe i duże
Warstwa wizualna produkcji stoi na całkiem dobrym poziomie. Wybijają się na pewno otoczenia, które są naprawdę ładne, zróżnicowane i dopracowane. Nie ma tu niestety do wyboru trybów wydajności, jednak w tego typu grze nie stanowi to dla mnie wielkiej wady. Przez całą rozgrywkę może dwa razy napotkałem walkę, której nawałnica efektów lekko osłabiła płynność działania tytułu.
Do pewnego stopnia doceniam też muzykę towarzyszącą graniu Flintem. Każda kompozycja dobrze wpisuje się w konkretny poziom, korzystając z różnorodnej instrumentacji, by stworzyć unikatowy klimat. Szkoda jednak, iż utworów jest tak mało, przez co w najlepszym wypadku przestaniemy na nie zwracać uwagę, a w najgorszym będą one aktywnie kłuć w ucho.
Szerokie wiatry, wąskie korytarze
Rozgrywka Flint: Treasure of Oblivion to kolejny aspekt produkcji, który budzi skojarzenia z grami analogowymi. Gameplay możemy tu podzielić na dwie główne części: eksplorację oraz walkę. Eksploracja to być może całkiem mocne słowo, biorąc pod uwagę wspomnianą liniowość tytułu. Poza wczesnym etapem z werbowaniem załogi, poziomy są tu skonstruowane jak ciasne korytarze. Czasem możemy lekko zboczyć z drogi, jednak poza okazjonalnymi elementami ekwipunku nie znajdziemy tu nic wartego naszej uwagi.
Kiedy już dotrzemy do sekwencji walki, rozgrywka przechodzi w system turowej gry taktycznej. Każda postać na heksagonalnej siatce wykonuje ruchy dzięki punktów akcji. Statystyki i ekwipunek wyznaczają możliwości poruszania się i atakowania, a dodatkowe urozmaicenie wprowadzają warunki, jakie musimy spełnić, by walka nie skończyła się przedwczesnym niepowodzeniem.
Bardzo podobały mi się starcia, przed którymi musiałem samemu rozplanować rozmieszczenie różnych grup jednostek na planszy. Może i realnie nie miało to wpływu na przebieg potyczki, jednak poczucie bycia kapitanem planującym kolejne ruchy swojej załogi dawało całkiem dużą frajdę.
Przed graniem skonsultuj się z instrukcją dołączoną do opakowania
Przyznam, iż na początku zasady toczenia starć były bardzo przytłaczające. Twórcy zdawali się o tym wiedzieć, gdyż obszerna instrukcja w każdej chwili jest dostępna pod klawiszem trójkąta na padzie od PS5. Nie pomaga też fakt, iż walka jest często niemal w całości uzależniona od rzutów kośćmi. Niefortunny rzut kostką nagminnie potrafi całkowicie zaprzepaścić nasze starania tak samo w pierwszej, jak i piątej turze rozgrywki. W tym drugim przypadku jest to jednak zdecydowanie bardziej irytujące.
Mnogość różnorodnych systemów i zasad nasuwa do głowy jedno pytanie — dlaczego Flint: Treasure of Oblivion w ogóle jest grą cyfrową? Widać tu bowiem spory potencjał na rozbudowaną planszową grę bitewną dla grupy znajomych. W takiej rozgrywce wyrzucenie negatywnego wyniku na kostce byłby okazją do emocji i śmiechów przy stole. Gry cyfrowe dla jednego gracza rządzą się jednak innymi zasadami. Uzależnienie akcji od czynnika losowego sprawia, iż porażki są niesamowicie denerwujące, a sukcesy nie napawają dumą, tylko poczuciem fartownego oszukania systemu.
Być może to z tego powodu twórcy zdecydowali się na brak wyboru poziomu trudności w swojej grze. Biorąc pod uwagę to oraz liniowość fabuły, Flint: Treasure of Oblivion to niestety gra na raz. Przyznam szczerze, iż nie jestem fanem przeliczania godzin rozgrywki na pieniądze. Ciężko mi jednak zignorować fakt, iż cena oscylująca na poziomie dwustu złotych jest w tym przypadku bardzo ciężka do przełknięcia. Zwłaszcza iż mówimy tu o grze na 5-6 godzin, z czego jedna część będzie spędzona na bieganiu po sznurku, druga na irytowaniu się pechowymi rzutami, a ostatnia i najmniejsza zarazem — na faktycznie przyzwoitej zabawie.
Grę do recenzji dostarczył PLAION Polska.