Recenzja: Rise of the Ronin (PS5) – prawie japoński Assassin’s Creed

8 miesięcy temu
Zdjęcie: Recenzja: Rise of the Ronin (PS5) – prawie japoński Assassin’s Creed


To mały krok w tył dla fanów NiOH oraz duży krok naprzód dla fanów Assassin’s Creed. Zapraszam na recenzję Rise of the Ronin.

Studia Team Ninja nie muszę raczej nikomu przedstawiać. Któż nie pamięta tak fantastycznych i wymagających gier jak Ninja Gaiden, Dead or Alive, czy NiOH. Ten jeden z najbardziej utalentowanych japońskich deweloperów otwiera nową kartę w swojej historii. Po bardzo udanej serii gier akcji RPG typu soulslike postanowili stworzyć grę z otwartym światem. Jest nią Rise of the Ronin, ekskluzywny tytuł dla PS5, który łączy nowe pomysły ze sprawdzonymi mechanikami, za które gracze pokochali m.in. NiOH.

Historia w Rise of the Ronin

Czasy samurajów i szogunatu nieubłaganie dobiegają końca, a broń palna powoli wypiera z użycia miecze i katany. Do granic Japonii – kraju izolującego się od innych cywilizacji – dotarła flota okrętów Stanów Zjednoczonych. Dowodzi nią komandor Matthew Perry, który ma za zadanie przekonać szogunat do podpisania traktatu o przyjaźni i handlu. Jest bardzo zdeterminowany, aby to jego kraj jako pierwszy osiągnął ten cel. Władze szogunatu świadome przewagi militarnej oponenta przyjmują warunki i podpisują traktat.

Gracz wciela się w bezimiennego ronina, wolnego wojownika, który na własnych zasadach podróżuje przez Japonię u czasie nazwanym Bokumatsu. Rozgrywkę rozpoczynamy od stworzenia nie jednej, a dwóch postaci — kobiety i mężczyzny – w bardzo zaawansowanym edytorze. Nasza dwójka dorosłych już bohaterów to uratowane przed laty z rzezi w wiosce Kurosu dzieci wychowane przez Mistrzynię Ostrzy na parę Ukrytych Ostrzy — niezwykłych wojowników sprzeciwiających się władcom szogunatu.

Początek przygody

Jedną z naszych pierwszy misji jest infiltracja okrętu Matthew Perry’ego. Mamy wykraść list i ewentualnie zabić komandora. To zlecenie pełni rolę samouczka. Nauczymy się m.in. cichej eliminacji, blokowania czy odbijania ciosów kontrbłyskiem. Jest to technika, która będzie nam towarzyszyć przez całą rozgrywkę. Najprościej opisując, jest to idealna kontra, która na chwilę ogłusza przeciwnika. W momencie zamachu bądź strzału naciskamy trójkąt, aby odbić i zneutralizować atak oponenta. Rise of the Ronin z pewnością spodoba się fanom skradania. Zwykłych przeciwników eliminujemy błyskawicznie, natomiast silniejszych, podobnie jak w serii Assassin’s Creed, mocno osłabiamy.

Nasza misja nie kończy się pomyślnie. W wyniku pewnych wydarzeń utracimy jednego z Bliźniaków. To gracz będzie musiał wybrać, którego z nich jest w stanie poświęcić. Ocalałym Bliźniakiem uciekamy z okrętu i trafiamy do Jokohamy. To jedno z trzech ogromnych miast, które odwiedzimy w Rise of the Ronin. Tam zaczyna się nasza pielgrzymka po drodze przeciwnika bądź zwolennika szogunatu. Gra nie zmusza gracza do trzymania się jednej ścieżki. W zależności od naszych upodobań możemy wykonywać misje dla różnych frakcji bądź klanów. Oczywiście wszystkie nasze decyzje mają konsekwencje, nie raz dokonamy trudnych, nieodwracalnych wyborów. Dobra rada: nie zaglądajcie do listy trofeów przed ukończeniem gry. Twórcy świadomie lub nie umieścili tam sporo spoilerów fabularnych.

Gra na raz czy dwa?

Skoro gra ma dwie główne ścieżki, wcale nie oznacza to, iż musimy tytuł ukończyć dwa razy. Nie jest to przygoda w stylu Ghost of Tsushima — nie ma tu Nowej Gry+, postawiono za to na endgame. W dalszej części recenzji rozwinę wątek gry końcowej. Wracając do naszych dwóch ścieżek, wspomniałem, iż gra ma trzy duże otwarte lokacje: Jokohamę, Edo i Kioto (dzisiejsze Tokio). Gracz odwiedza je dokładnie w tej kolejności. Rise of the Ronin to gra z otwartym światem, jednak bardziej w stylu Wiedźmina 3 niż Assassin’s Creed. Jokohama, Edo i Kioto to trzy duże lokacje, które nie są ze sobą połączone – to osobne biomy. Po wykonaniu wszystkich misji fabularnych w Jokohamie gra chce wysłać nas do Edo. Analogicznie, kończąc fabułę w Edo, gra wysyła nas do Kioto.

Do wcześniej odwiedzonych obszarów możemy oczywiście wrócić, korzystając ze „świadectwa duszy”. To specjalna zakładka w naszym domu (mamy go w każdej lokacji). Nie tylko pozwala nam wrócić do konkretnego obszaru, ale również powtórzyć misje fabularne i sojusznicze, aby dokonać innego wyboru, a tym samym poznać inne wydarzenia. Misje te, po napisach końcowych, możemy też ukończyć na wyższych poziomach trudności, aby zdobyć lepsze wyposażenie.

Co po fabule w Rise of the Ronin?

Po ukończeniu całego wątku fabularnego, który zajmuje dobre 30 godzin, gracze odblokują nowy poziom trudności, który nazwano „Północ”. Możemy powtórzyć wszystkie misje fabularne i poboczne na poziomie, który śmiało mogę określić jako mistrzowski. Przeciwnicy na nim są bardzo trudni albo niemal niemożliwi do pokonania. Zmianie ulega także świat gry. Nieukończone misje poboczne otrzymują nowy poziom trudności, a różne aktywności, np. czyszczenie obszarów z bandytów lub polowanie na zbiegów, też wita nas potężnymi przeciwnikami. Oczywiście na poziomie trudności Północ zdobędziemy nowe mistrzowskie wyposażenie, którego nie otrzymamy podczas normalnego przechodzenia gry.

Wróćmy jednak do rozgrywki bardziej przyziemnej. W Rise of the Ronin są od początku rozgrywki dostępne trzy poziomy trudności: łatwy, normalny i trudny (nazywane w grze Świtem, Zmierzchem i Mrokiem). Można je zmienić w dowolnym momencie. Świt to standardowy poziom trudności dla gier akcji typu Assassin’s Creed, przyjazny większości graczy. Zmierzch będzie standardowym poziomem trudności dla fanów rozgrywki typu soulslike (NiOH, Elden Ring). Mrok natomiast przeznaczony jest dla najbardziej doświadczonych graczy, którzy potrafią pokonać bossa bez zbroi z patykiem w dłoni.

Współpraca dla jednego gracza?

Niedużym ułatwieniem w starciach może być to, iż od momentu przybycia do Jokohamy na każdą misję fabularną możemy zabrać od jednego do dwóch sojuszników. Oczywiście wcześniej musimy ich „odkryć” w świecie gry i przykładowo nie zabić w walce. Jak już wspomniałem, gra oferuje wybory moralne. W związku z tym niektórych przeciwników możemy oszczędzić i wejść z nimi w sojusz. Co ciekawe, gracz nie jest tylko ograniczony do swojej postaci i może przełączać się między trójką wojowników. Wystarczy wciskać krzyżak w górę lub w dół wraz z L1. Gracz uczy nas tej techniki już w pierwszej misji, kiedy możemy przełączać się między Bliźniakami w trakcie infiltracji okrętu. Gdy jeden z naszych sojuszników zostanie pokonany, to gra gwałtownie przełączy sterowanie na inną postać. Powalonego wojownika możemy reanimować, naciskając R1. Tracimy jednak wtedy jedną z pigułek do odnawiana zdrowia — maksymalnie możemy ich mieć osiem. Walka kończy się w momencie, gdy cała trójka wojowników polegnie. Na szczęście nie musimy zaczynać całej misji od nowa, tylko startujemy z ostatniego odwiedzonego punktu kontrolnego. zwykle jest on tuż przed walką z bossem.

Sztuczna inteligencja w Rise of the Ronin

Niestety nasi sojusznicy nie grzeszą inteligencją. Atakują przeciwnika w całkowicie losowych momentach. Nie wykorzystują okazji, aby przykładowo zbić pasek staminy przeciwnika do końca, czy nie atakują, gdy on się leczy. Czasami spacerują sobie między przeciwnikami, którzy obierają na cel gracza. Co jest bardzo frustrujące, z iloma przeciwnikami byśmy nie walczyli, to postać sterowana przez gracza zawsze będzie dla przeciwnika priorytetem. W Rise of the Ronin napotkałem całą masę komicznych sytuacji, w których przeciwnik dosłownie przeciska się przez dwójkę moich sojuszników, aby tylko zadać mi cios. Nie przeszkadzało mu choćby to, iż obrywał w plecy od moich wojowników. Nienaturalnie to wygląda i deweloper powinien po premierze znacznie poprawić AI zarówno sojuszniczych botów, jak i przeciwników.

Współpraca sieciowa

Rise of the Ronin oferuje tryb kooperacji, jednak jest on dostępny tylko w misjach fabularnych oraz sojuszniczych, które mają miejsce na określonym terenie. W swobodnej eksploracji nie mamy możliwości, aby skorzystać z sojusznika. Przed każdą misją gracz zobaczy okno z przygotowaniem do bitwy. Może tam wybrać jeden z kilku własnych zapisanych slotów na wyposażenie oraz zdecydować, czy chce grać w trybie współpracy, czy sojusznikami sterowanymi przez AI. Decydując się na tryb współpracy mamy do wyboru dwie opcje. I tak możemy zaprosić znajomych lub otworzyć rekrutację dla losowych graczy. W przypadku braku drugiego gracza możemy dobrać do składu wojownika sterowanego przez grę.

Pierwsze dwie lokacje, czyli Jokohoma i Edo, to przyjemna rozgrywka w stylu dowolnej gry akcji typu Assassin’s Creed: Valhalla. Gracz co prawda cały czas musi korzystać z mechaniki soulslikowej jak kontry czy monitorowanie paska staminy, aby się nie wyczerpał. Jednak przeciwnicy mają znacznie mniej zdrowia, a ich ataki nie wyrządzają nam znacznych obrażeń. Poziom trudności znacznie rośnie w ostatniej lokacji, czyli Kioto. Jakby sobie twórcy przypomnieli, iż jednak choć pod koniec fabuły zrobią z Rise of the Ronin rozgrywkę w stylu Nioh. W Kioto mamy sporo walk z potężniejszymi i szybszymi przeciwnikami, jednak do tego miejsca powinniście mieć spokojnie 20 godzin rozgrywki i sporo doświadczenia, więc z pewnością dotrwacie do napisów końcowych.

Walka i przeciwnicy

W Rise of the Ronin naszymi przeciwnikami są tylko ludzie, nie spotkamy tu żadnej postaci fantasy rodem z NiOH. Jest to w pewnym sensie ułatwienie dla mniej doświadczonych graczy, gdyż możemy robić uniki, czekać na silniejszy atak przeciwnika, który skontrujemy kontrbłyskiem i zadamy ogłuszonej na chwilę postaci większe obrażenia. Niestety twórcy przewidzieli, iż tak może wyglądać cała rozgrywka, więc uniemożliwili graczom normalne ulepszania paska ze staminą. dzięki punktów umiejętności możemy zwiększyć sobie zdrowie, obronę, czy obrażenia, ale pasek staminy jest niemal stały. Tylko nieznacznie rośnie wraz z kolejny poziomami gracza. Wyczerpany pasek staminy sprawia, iż nasza postać przez chwilę nie może się ruszać, a zaatakowana w tym czasie otrzymuje niemal śmiertelne obrażenia.

Walka potrafi być satysfakcjonująca, ale duże znaczenie ma też, w jakie lokacji ma miejsce. o ile jest to większy otwarty teren, to walczy się przyjemnie. Niestety znacznie gorzej rywalizuje się na małych arenach, a najgorzej jest, gdy mają ściany. Kamera niestety przy nich wariuje na tyle, iż gracz traci swoją postać z oczu. Do tego kamera tez dziwnie się pozycjonuje na oznaczonym przecinku. Trochę przypomina ona drona lecącego za driftującym samochodem. To powoduje, iż nie raz miałem duży problem z ocenieniem odległości mojej postaci od przeciwnika. Wielokrotnie byłem przekonany, iż jest na tyle daleko i jego atak mnie nie dosięgnie, a niestety trafił. To też działa w drugą stronę. Kąt kamery jest na tyle dziwny, iż wydaje mi się, iż jestem blisko przeciwnika, a moje ataki cięły tylko powietrze. Kamera potrafi w najnowsze grze Team Ninja sprawić niezłego psikusa.

Realia

Rise of the Ronin stara się być grą opartą na faktach z postaciami historycznymi. Niestety nie zawsze jej to dobrze wychodzi. Z jednej strony to nie jest gra fantasy, ale twórcy i tak postanowili przemycić trochę absurdalnych zagrań do potężnych przeciwników. Jeden z bossów na chwilę potrafi przywołać dwa swoje klony, a inny strzela błyskami z miecza, czasami choćby w cztery strony. Absurd czasami goni absurd. Je tego pomysłu absolutnie nie kupuję. Nie ma żadnej wątpliwości, iż Team Ninja porwało się z motyką na słońce i moim zdaniem trochę się sparzyli. Z jednej stronach chcą przyciągnąć do siebie fanów gier przygodowych i zaprezentować im fajną opowieść w stylu Ghost of Tsushima. A z drugiej chcą zostawiać z niczym fanów soulslike. Jednak bardzo ciężko jest wcisnąć soulsy do gry, która ma samych ludzkich przeciwników, a każda walka wygląda niemal tak samo. Przeciwnicy różnią się ciuszkami, broniami, czasem wzrostem. Oczywiście można trochę wprowadzić urozmaicenia coraz szybszymi przeciwnikami z hektolitrami życia oraz staminy, ale to i tak nie sprawi, ze gra będzie bardziej satysfakcjonująca.

Powrót Ronina to taki trochę powrót Team Ninja bez tożsamości. choćby grając na najniższym poziomie trudności poczujesz się tu jak w Assassin’s Creed: Unity, czy choćby Valhalla. choćby zbierasz przez całą podróż całą masę roślinek, z których wytworzysz różne wspomagacze. Do tego uwolnisz dzielnice z rak bandytów, a choćby zapolujesz na zbiegów więziennych. Jednak do pewnego momentu, ponieważ w trzeciej lokacji choćby najniższy poziom staje się bardziej wymagający. Rozgrywka nie jest na tyle ciekawa, aby zadowolić fana trudnych gier, a raczej sfrustrować osobę, która przyszła tu po ciekawą opowieść i nie ma doświadczenia w soulsach.

Endgame

Natomiast gra końcowa, w której spędziłem niemal kolejne 30 godzin po ukończeniu wątku fabularnego, to walka z jeszcze bardziej napakowanymi punktami życia i staminą przeciwnikami. Dłuższa walka tylko po to, aby zdobyć mistrzowski ekwipunek. Czy warto? Do pewno stopnia z pewnością tak i powtórzyłem wszystkie misje fabularne i sojusznicze z pierwszej lokacji — Jokohamy – na poziomie mistrzowskim grając z botami.

Można odnieść wrażenie, iż sporo narzekam na nowy ekskluzywny tytuł na PS5, jednak bez dwóch zdań nie jest to zła gra. Nie jest też wybitna — taką Team Ninja już zrobiło. To oczywiście NiOH, do którego wracam wspomnieniami, jak fani Reprezentacji do ćwierćfinału EURO 2004. Rise of the Ronin to dobra gra, która być może zadowoli pewne grono fanów otwartych światów (na pewno fanów Japonii!) z nieco bardziej wymagającą rozgrywką. Być może spodoba się też fanom gatunku soulslike, ale dopiero po ukończeniu wątku głównego. Bez znaczenia, który styl preferujesz, gra oferuje świetne ułatwienia dostępu, które z pewnością przydadzą się wszystkim osobom. Polegają one głównie na automatyzmach. Możesz włączyć automatyczne zbieranie surowców, nie musisz podnosić każdego kwiatka czy metalu naciśnięciem przycisku. Do tego automatyczne kucanie w konkretnych miejscach, wchodzenie po drabinie, czy wchodzenie na konia po jego przywołaniu. Do tego możesz włączyć automatyczne ataki dodatkowe – wtedy twoja postać wyprowadzi serię szybkich ataków, zamiast jednego uderzenia po naciśnięciu przycisku.

Podsumowanie

Na koniec chciałem poruszyć kwestię oprawy graficznej, gdyż mocno oberwało się Team Ninja za ten aspekt po publikacji pierwszych wrażeń na początku marca. Grafika po prostu jest, podobnie, jak w Sekiro, Elden Ring, czy Nioh. Wszystkie gry z mechaniką soulslikową kładą nacisk na wydajność i nie inaczej jest w Rise of the Ronin. Oczywiście widoki na szczyty górskie, czy miasta robią wrażenie, świat jest naprawdę bogato wypełniony imponującą zawartością. Jednak gdy przyjrzysz się szczegółom, to pikseloza niestety kłuje w oczy. choćby w trybie śledzenia promieni, gdzie gramy w absurdalnych 30 klatkach na sekundę grafika nie ulega poprawie, zmienia się tylko oświetlenie na bardziej naturalne. Musicie pamiętać, iż Team Ninja nie należy do PlayStation Studios — na początku gry nie ma charakterystycznego intro. Stąd też nie powinniście od Rise of the Ronin oczekiwać jakości choćby na poziomie Ghost of Tsushima — o God of War Ragnarok nie chcę choćby już wspominać. To gra skierowana do konkretnego odbiorcy. o ile zaliczasz się do tego grona, to śmiało biegnij do sklepu. Powrót z reklamacją raczej ci nie grozi.

Grę do recenzji dostarczyło PlayStation Polska.
Idź do oryginalnego materiału