Recenzja: Starfield (Xbox Series X)

1 rok temu
Zdjęcie: Recenzja: Starfield (Xbox Series X)


Jeżeli przez ponad 2 miesiące miałem przyjemność odliczać do premiery “Starfield” w ramach hashtagu “starfieldowa odliczajka” na Twitterze/X, to trudno napisać mi, iż na nową grę Bethesda Game Studios nie czekałem.

Bo czekałem na Starfield i to bardzo, zastanawiając się co tak bardzo mnie do tej gry przyciąga. Przecież z poprzednimi grami Bethesdy miałem związek określany jako “to skomplikowane”. Wiele lat temu przeszedłem Morrowinda i niedługo później Skyrima, odpuszczając Obliviona ze względu na zbyt słabego w tamtym czasie PC-ta. Z kolei od serii “Fallout” wielokrotnie się odbiłem. Dlaczego więc “Starfield” miałby być grą dla mnie?

Pierwsze odczucia

Już po pierwszej zapowiedzi czułem, iż może to być coś dużego. Konferencja “Starfield Direct” uświadomiła mnie, iż ta gra to mokry sen każdego fana nurtu science-fiction w popkulturze. Zarówno czytającego książki, jak i oglądającego filmy i seriale. Znaczenie miał też fakt, iż projekt doprawiony został ogromnym doświadczeniem Todda Howarda i jego ekipy w tworzeniu gier RPG. Możliwość wychowania się na takich produkcjach jak “Battlestar Galactica”, czy kultowe serie “Star Trek” (do których zawsze było mi bliżej niż do “Gwiezdnych wojen”) sprawiły, iż na “Starfield” spoglądałem ze śliną cieknącą z lewego kącika ust. Mając duże oczekiwania – nie zawiodłem się. Ta gra ma swoje ogromne zalety, ale też wady. Cierpi na problemy, których produkcja wydana w 2023 roku mieć nie powinna. Nie przeszkadza to jednak w odkryciu, poznaniu i pochłonięciu jej podróżniczej, przygodowej duszy, która porwała mnie od pierwszych chwil. Ale wybaczyć musiałem jej dużo.

Wędrówka przez wszechświat w Starfield

Swoboda w grach nie jest niczym nowym, szczególnie w obrębie gatunku action RPG. Również w kosmosie, bo przecież od kilku lat możemy cieszyć się nią w ramach np. “No Man’s Sky”. W “Starfield” jednak swoboda działania i luz, jaki otrzymujemy praktycznie od samego początku potrafią przytłoczyć. Posłużę się przykładem. W trakcie zaliczania początkowych misji z głównego wątku otrzymujemy zadanie, którego celem jest wyprawa na Marsa. To oznacza pierwszy kontakt z “naszym” dobrze znanym układem słonecznym o nazwie “Sol”. Oczywiście pośpiesznie zabrałem się za wykonywanie tego questa. Jednak gdy tylko pojawiłem się na orbicie Marsa i spojrzałem na mapę układu, stwierdziłem, iż polecę na księżyc. Ziemski księżyc. Dlaczego? Bo mogłem to zrobić.

Przed wylądowaniem na księżycu zauważyłem opustoszałą stację kosmiczną, ale zdecydowałem, iż zadokuję do niej dopiero w drodze powrotnej. Po wylądowaniu na księżycu zostałem zaatakowany, a po rozprawieniu się z przeciwnikami mogłem rozpocząć swobodną eksplorację terenu. Wszystko to wydarzyło się tylko dlatego, bo miałem na to ochotę. Gra w żaden sposób mnie do tego nie zachęciła, ale też nie zabroniła. Nieśpiesznie oczekiwała, iż będę wykonywał zadanie z głównego wątku.

Swoboda w Starfield

“Starfield” jest grą, w której twórcy wrzucają graczy do piaskownicy niemożliwych rozmiarów. Wypchanej mniej lub bardziej złożonymi aktywnościami, ale im dłużej zwiedzałem wszechświat, tym lepiej rozumiałem, iż są one tylko dodatkiem. Swoboda odgrywa w tej grze najważniejszą rolę i w dość brutalny sposób odrywa od tego, co najważniejsze. Fabuły, zadań, bohaterów i intrygi, jaka serwowana jest stopniowo od pierwszych chwil z tym tytułem. Będąc na księżycu, po kilku minutach zauważyłem, iż wylądował na nim inny statek około 800 metrów od mojej pozycji. Podbiegłem, licząc, iż być może to jakiś przeciwnik i będę mógł zakraść się na pokład wahadłowca. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna, ale nie zdradzę jej, bo to delikatny spoiler. Świat “Starfield” żyje w wyjątkowy dla siebie sposób i pomaga graczowi w odczuwaniu masy emocji. Z jednej strony pustki, współczucia, strachu, a z drugiej empatii i chęci niesienia pomocy tym, którzy ją potrzebują.

Kosmos oczami niemego

Analizę kwestii fabularnych ograniczę do minimum. Szczególnie w przypadku głównego wątku. Musicie to zrozumieć. Wspomnę tylko, iż dość łatwo się do niego zrazić na początku. Rozkręca się powoli i przez kilkanaście, a może choćby kilkadziesiąt godzin gry, zadania zlecane przez obecne frakcje są dużo ciekawsze. Zwiastuny zdradzały niewiele, ale to taki rodzaj historii, który każdy z was powinien poznawać w swoim tempie. Chłonięcie świata wykreowanego przez scenarzystów jest jedną z przyjemniejszych rzeczy w “Starfield”. I nie mówię tutaj tylko o dużych questach, ale też o dużo mniejszych, drobniejszych zadaniach, jakie przychodzi nam wykonać. W absolutnie wyjątkowy sposób scenariusz stopniowo wprowadza nas w potężne uniwersum i daje możliwość zapoznania się z przeszłymi dziejami. Akcja gry dzieje się bowiem w 2330 roku. Bethesda nie tak dawno dzięki mediów społecznościowych przedstawiła graczom chronologię wydarzeń w świecie “Starfield”, ale dopiero w samej grze nabierają one adekwatnego znaczenia.

Historia w Starfield

Ja przeszłość wszechświata poznawałem… w muzeum i robiłem to całkowicie opcjonalnie. Dołączając do jednej z frakcji na początku gry możemy, ale nie musimy, poznać przeszłe wydarzenia, zwiedzając przepięknie zaprojektowane muzeum. I to jest też moment, w którym po raz pierwszy gracz dowiaduje się o tym, co stało się z Ziemią i dlaczego w 2330 roku ludzkość żyje w kosmosie. Na to pytanie i wiele innych, również tych dotyczących obcych form życia, ufam, iż odpowiedź odkryjecie samodzielnie.

“Starfield” to gra, która pozwala nam się wcielić w przygotowanego wcześniej bohatera. Kreator postaci powinniście kojarzyć z materiałów promocyjnych. Nie jest on aż tak drobiazgowy jak w “Cyberpunk 2077”, czy w “Baldur’s Gate 3”, ale ma wiele sensownych możliwości. Jednak w przeciwieństwie do gry polskiego studia CD Projekt RED, Todd Howard i jego ekipa zdecydowali, iż bohater (lub bohaterka) “Starfield” będzie niemy. Z mojej perspektywy to decyzja kontrowersyjna, ale rozumiem i szanuję podejście kreatywne twórców oraz pozostawienie swobody w wyobrażaniu sobie głosu postaci, w którą wciela się gracz.

Tworzenie swojej postaci

Przy tworzeniu bohatera wybieramy również jego pochodzenie. Przekłada się ono na początkowe umiejętności oraz trzy opcjonalne cechy, które pewne rzeczy w grze poprawiają, ale inne utrudniają. Ja postawiłem na cechę, która sprawiła, iż byłem poszukiwany przez łowców nagród w kosmosie. Długo wahałem się nad cechą pozwalającą posiadać własne lokum na jednej z planet, ale spłacanie milionowego kredytu okazało się skutecznym odstraszaczem. Podobnie jak posiadanie rodziców zamieszkałych na Nowej Atlantydzie, którym musiałem oddawać część swoich kredytów. To jednak tylko kilka przykładów. Cech jest zdecydowanie więcej i każdy może znaleźć coś dla siebie.

Trzecia planeta od Słońca

Niedługo przed premierą gry, gdy w sieci pojawiały się pierwsze wycieki z wersji recenzenckiej „Starfield”, rozgorzała dyskusja na temat możliwości zwiedzania całych planet. Twórcy zapowiadali, iż będzie to możliwe i faktycznie, da się to zrobić, ale na konkretnych warunkach. W trakcie lądowania na planecie, która nie jest z definicji przygotowana przez twórców i nie znajduje się na niej konkretne miasto lub osada, gra rysuje kwadrat określonej wielkości i nakłada na niego punkty, które mogą zainteresować gracza (placówki badawcze, jaskinie, budynki, świątynie itp). Kilkunastominutowy marsz w jednym z kierunków prowadzi do…ściany. Gra wymusza na nas wykreowanie kolejnego kwadratu, a zrobić możemy to, odlatując i przelatując na planetę w tym miejscu, w którym jeszcze niedawno znajdowała się ściana. W ten sposób gra dorysowuje kolejny obszar, który możemy eksplorować.

Kontrowersyjne? Być może. Ale teraz najważniejsze – w trakcie całej gry ani razu nie skorzystałem z opcji generowania kolejnego kwadratu planety. Nie było takiej potrzeby. Świat przygotowany przez Bethesda Game Studios jest niezwykle bogaty. Na wielu planetach znajdziecie dedykowane miasta i lokacje (byłem w autentycznym szoku, gdy zupełnie przypadkiem na Tytanie, księżycu Saturna, natrafiłem na Nową Osadę, jedno z najwspanialszych miejsc w grze), przez co losowe generowanie terenów tych „mniej ważnych” planet nie stanowiło dla mnie żadnego problemu.

Czy to na pewno przyszłość?

Urzekło mnie to, w jaki sposób Bethesda wykreowała świat przyszłości w „Starfield”. Bo choćby jeżeli akcja dzieje się w 2330 roku, to twórcy postanowili nadać grze retro charakteru. W „Starfield” owszem, znajdziecie wszczepy w głowach bohaterów, ale nie ma w nim szalonej cybernetyki i komunikatorów zainstalowanych w mózgu. To przez cały czas świat mocno analogowy, oddający hołd pierwszym odkryciom kosmicznym i organizacji NASA. Z napotkanymi postaciami często komunikujemy się przez interkomy, komputery przypominają końcówkę lat 90, a choćby nasz dzielny druh VASCO (robot) komunikuje się z nami w dość prosty i bardzo oldschoolowy sposób.

Plecak odrzutowy

Jest to też charakterystyczne w sposobie poruszania się bohatera dzięki plecaka odrzutowego, który jest jedyną wartą uwagi nowinką do wykorzystania. Warto w tą konkretną umiejętność wyposażyć się jak najszybciej, bo w „Starfield” pole walki nie jest przesadnie nowoczesne. Dużo ważniejszy jest tutaj spryt, dynamika i…analiza poziomu przyciągania ziemskiego.

Twórcy oddali graczom naprawdę solidną porcję uzbrojenia, które dodatkowo można na wszelkie sposoby modyfikować i ulepszać. W zdecydowanej większości są to jednak bronie klasyczne, na zwykłe pociski o różnej grubości. Mało tego, w grze znajdziecie też nieco “starszy” sprzęt, który jest równie skuteczny i przyjemny w obsłudze. I tak oto „Starfield” odkrywa przed graczem swoją kolejną twarz – naprawdę mocnej gry FPS. Strzela się w niej absolutnie fantastycznie. Bronie są genialnie wyważone, a jakby ktoś potrzebował broń białą, również znajdzie coś dla siebie. Pamiętajcie jednak, iż to wciąż RPG z paskami życia u wrogów, którzy niestety często stają się gąbkami na pociski. Szczególnie mocno brakowało mi wyrazistego podkreślenia celnych headshotów ze snajperek.

Pozytywnie zaskakuje też sztuczna inteligencja przeciwników. Atakują z zaskoczenia, chowają się za osłonami, gdy się do nich zbliżamy, wycofują się i szukają miejsca na regenerację. Z kolei gdy są mocno ranni, szukają ratunku na czworakach. Czasem też lecą na nas „na pałę” wyposażeni tylko w toporek strażacki, próbując zaskoczyć w najbardziej nieoczekiwany sposób.

Ile kosmosu w kosmosie?

Mało. Czy to źle? Niekoniecznie. “Starfield” to gra akcji-RPG, a nie symulator. To gra mainstreamowa, która ma podobać się każdemu. Ale zdaję sobie sprawę, iż oczekiwania mogły być inne. W grze Bethesdy nie da się swobodnie latać po kosmosie. Nie da się przemierzać wielogodzinnej drogi od punktu A do punktu B. Tzn. da się, ale podróż ta (co pokazują youtuberzy) do niczego nie prowadzi. Przebywanie w kosmosie sprowadza się do obecności na orbicie konkretnej planety lub jej księzyca oraz walki. Ta jest niezła, dość przyjazna pod względem rozgrywki i strzelania, ale niespecjalnie wciąga. Szczególnie na początku, gdy statek, którym dysponujemy jest zbyt słaby, by rywalizować z mocniejszym przeciwnikiem atakującym w większej grupie.

Co robić w kosmosie w Starfield?

Skoro nie da się po kosmosie swobodnie latać, to w jaki sposób można go eksplorować – zapytacie? I to tak naprawdę jest podstawowy zarzut, jaki mam do “Starfield”, który najmocniej mi przeszkadzał w trakcie całej rozgrywki. Produkcja Bethesdy oparta jest bowiem na szybkiej podróży, która występuje niemal wszędzie. Mało tego, jest ona niezbędna, bo tylko w ten sposób gra jest w stanie “doczytywać” kolejne mapy. Często można natknąć się na krótkie przerywniki filmowe, w których gra doczytuje teren, gdy np. statek ląduje na planecie lub z niej startuje. Ekranów ładowania w “Starfield” jest zdecydowanie za dużo (każdy statek, na pokład którego wsiadamy również musi się “doczytać”). Biorąc pod uwagę, który mamy rok oraz jak wiele gier za sobą, trudno jest mi przełknąć tak duże techniczne ograniczenie. Na szczęście wczytywania nie są długie, a czarny ekran trwa na Xbox Series X około 3 sekund.

Przykłady obrazujące problem

To dobry moment, by posłużyć się przykładem standardowej pobocznej misji, którą pobieramy z automatu umieszczonego na terenie baru w Cydonii (mieście pod powierzchnią Marsa). Naszym celem jest dostarczenie konkretnego ładunku na inną planetę, na której jeszcze nie byliśmy, do tego mieszczącą się w nieodkrytym przez nas układzie. Proste zadanie dające nam kredyty polega tak naprawdę na: szybkiej podróży na pokład statku (pierwszy ekran wczytywania), wystartowania z planety (drugi ekran wczytywania) na orbitę, skoku do nieznanego układu na orbitę nieznanej planety (trzeci ekran wczytywania, ale gdy układ leży daleko i nie odwiedziliśmy innych układów po drodze, podróż wydłuża się o kolejne ekrany wczytywania), wylądowania na planecie (czwarty ekran wczytywania), wyjścia ze statku na powierzchnię planety (piąty ekran wczytywania). Męczące, przyznacie?

Kolejne mankamenty

Po pewnym czasie, droga robi się nieco krótsza. Gdy raz poznamy daną lokację, gra pozwala nam się do niej błyskawicznie przenieść (o ile nie jesteśmy w trakcie walki). Niestety w “Starfield” doładowuje się wszystko. Zarówno duże, jak i mniejsze miasta podzielone są na sektory/fragmenty, które wymagają czarnego ekranu ładowania (w Nowej Atlantydzie zastąpione jest to metrem). Odwiedzenie zwykłej placówki badawczej, wygenerowanej losowo na dowolnej planecie również wymaga ekranu wczytywania. Boli to tym bardziej, iż w “Starfield” mamy przykład recyklingu i wielokrotnego powtarzania się tych samych placówek w obrębie planet (wyglądają tak samo z zewnątrz, mają taki sam układ w środku). W efekcie tyle samo trwa szybka podróż pomiędzy jednym i drugim fragmentem tego samego miasta (np. cyberpunkowego Neonu) oraz wyprawa z orbity jednej planety na drugą, którą dzielą dwa różne układy słoneczne.

Ekstrawertyk czy introwertyk?

W “Starfield” pojawiają się oczywiście towarzysze, z którymi wspólnie możemy przemierzać kosmos i brać udział w różnych przygodach. Niestety miałem z nimi dość trudną relację i częściej swoim zachowaniem irytowali, niż wspierali. Pod względem charakterów wydają się totalnie nijacy, a ich przeszłość też nie jest specjalnie porywająca. Do tego bardzo denerwowała mnie sztuczna inteligencja, która sprawiała, iż często gubili się w trakcie przemierzania konkretnej lokacji. Czasem niepotrzebnie wdawali się w walkę, gdy sprawę chciałem załatwić po cichu. Jako lider możemy wydawać im jedną prostą komendę: idź za mną/zostań – nic więcej. Dlatego też nie ukrywam, iż częściej wolałem wykonywać misję samodzielnie lub w asyście robota VASCO.

Związki z postaciami w Starfield

Fatalnie rozwiązano też kwestię romansów, gdzie gdy już uda się nawiązać bliższą relację z towarzyszem, ich związek sprowadza się do delikatnego flirtowania totalnie bez emocji i jakiejkolwiek głębi. Porównując to do relacji, jakie można zawierać w “Baldur’s Gate 3”, czy “Cyberpunk 2077” jest to duży krok wstecz.

Mam też wątpliwości co do systemów RPG w grze Bethesdy. Począwszy od dialogów, których wybór zrobiony jest w archaiczny i wizualnie odrażający sposób. Twórcy postawili na zbyt dużą prostotę, a wybór linii dialogowych wygląda gorzej, niż np. w “Skyrim”. Rozmowy na samym początku nie robią dużego wrażenia przez brak typowych, RPG-owych możliwości. Dopiero dzięki umiejętności jesteśmy w stanie wykupić dostęp do zastraszania, czy perswazji. Nie spodobała mi się też charakterystyczna dla Bethesdy sztywność w scenach dialogowych. Kamera zawieszona jest w nich przed postacią, z którą rozmawiamy.

Animacje ograniczone są do zera po naszej stronie i do minimum po stronie NPC. Efekt przypomina rozmowę z manekinem. Gdy porównam to np. do sposobu prowadzenia dialogów w “Cyberpunk 2077”, gdzie postacie gestykulowały, jadły, paliły papierosy, widać wyraźnie, iż “Starfield” w tym aspekcie mocno odstaje. Jako ciekawostkę dodam, iż napotkani NPC też w żaden sposób nie reagują, gdy mierzy się do nich z broni lub strzela im pod nogi.

Zrób to sam w kosmosie

Grając w “Starfield”, musicie mieć w sobie choć trochę z odkrywcy. Gra nie jest specjalnie łatwa i przyjazna. Często oczekuje, iż gracz sam pozna większość mechanik. Jednym z ciekawszych elementów pokazywanych na “Starfield Direct” była możliwość przejmowania wrogich statków kosmicznych i wcielania ich do swojej własnej floty. Niestety twórcy w żaden sposób nie tłumaczą tego, w jaki sposób należy to zrobić. Wymagany jest do tego specjalna umiejętność, która pozwala celować w konkretne elementy wrogiego statku (czyli w silnik). Po jego unieruchomieniu należy przeprowadzić abordaż, zabić wszystkich w środku, a następnie zarejestrować nowy statek. Twórcy przygotowali misję, która nas tego nauczy, ale trafiłem na nią dopiero po 40 godzinach gry. Mało tego – gdy już przejmiemy statek i obsadzimy go swoją załogą, po podłodze przez cały czas będą walać się trupy zabitych wrogów. W sieci możecie znaleźć poradniki, które pomagają pozbyć się niechcianych zwłok, ale wymagają od gracza całkowitego przebudowania swojego statku.

Starfield i za dużo swobody?

Swoboda, jaką dostajemy na początku gry jest tak duża, iż przez pewien czas miałem poczucie FOMO. Obawiałem się, iż nieświadomie pominę ważne elementy fabuły lub nie spotkam na swojej drodze możliwości dołączenia do jednej z frakcji. Gra pod tym względem nie jest nachalna. Oczekuje, iż gracz sam popisze się inwencją i poszuka roboty dla siebie. Ruch odważny, za co biję brawo i przyznaję, iż nieśmiało po kilkudziesięciu godzinach sprawdzałem w poradnikach, czy na pewno mam rozpoczęte wątki w każdej z dostępnych frakcji i czy żadnej nie pominąłem. Nie pomaga też brak minimapy lub czegoś w rodzaju radaru. Owszem, mamy skaner, który pomaga nam zorientować się w otoczeniu, ale niespecjalnie pomaga on w orientacji w terenie. Z kolei mapy powierzchni są totalnie bezużyteczne i nieczytelne.

Rozwój

Ważnym elementem “Starfield” miało być też budowanie i ulepszanie własnych statków. To drugie jest naturalne i intuicyjne, ale z budową męczyłem się długo. Po pewnym czasie stwierdziłem, iż nie ma to żadnego sensu. Niestety w grze Bethesdy nie ma powodu, by statki rozbudowywać, tworzyć, czy też kupować. Najłatwiej jest na nie polować, ale też nie do końca, o czym przekonacie się w trakcie wykonywania zadań z głównego wątku oraz w misjach frakcji. W “Starfield” można budować też własne placówki na planetach, a następnie oddelegowywać tam członków załogi. Fajny dodatek, ale przez długi czas nie ma większego wpływu na rozgrywkę. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić zbudowania własnej placówki na Ziemi (padło na piaszczystą Hiszpanię), ale bardziej traktowałem to jako atrakcyjną ciekawostkę i nic poza tym.

Uczta dla oczu i uszu w Starfield

Z bólem serca przyjąłem decyzję Todda Howarda i jego ekipy o blokadzie klatek na sekundę w “Starfield” na poziomie 30 FPS na (podobno) najmocniejszej konsoli na rynku, czyli Xbox Series X. Twórcy zapewniali jednak, iż to decyzja czysto kreatywna i dziś, z ogromną euforią mogę im pogratulować – mieli rację. Przyznaję – nie znam się aż tak na technologii i nie wiem, w jaki sposób udało się sprawić, iż 30 FPS w “Starfield” jest płynne. Gra działa rewelacyjnie zarówno podczas wolniejszego zwiedzania planet i budynków, jak i w szybkiej i dynamicznej walce. Oczywiście przy szybkich ruchach kamerą i obracaniu nią wokół bohatera tej płynności brakuje, ale polecam wam pogrzebać w ustawieniach i zmniejszyć czułość analogów. Najważniejsze jest jednak to, iż gra nie “chrupie” bez względu na lokację, w jakiej się znajdujemy.

Szał widoków

Za to przycisk odpowiedzialny za screeny grzał się niemiłosiernie. “Starfield” szczerze zachwyca wizualnie na każdym kroku swoim zróżnicowaniem. Z czterech największych miast, każde cechuje się innym, niepowtarzalnym stylem. Inne, mniejsze lokacje również mają swój charakter i trudno go pomylić z czymś innym (drugi raz przywołuję tutaj Nową Osadę na Tytanie). Tereny otwarte i konkretne biomy również gwarantują niezapomniane wrażenia, ale czasem brakowało mi nieco bardziej górzystych i wertykalnych miejscówek. Planety wydają się dość nizinne i płaskie, ale to pewnie efekt ograniczeń silnika Creation Engine 2. choćby z “dwójką” w tytule to przez cały czas ten sam silnik graficzny z problemami, których zwyczajnie przeskoczyć się nie da. Animacje postaci są tak samo drętwe jak w “Skyrimie”, podobnie jak ich mimika.

Udźwiękowienie

Za oprawę muzyczną “Starfield” odpowiada Inon Zur, współpracujący wcześniej z Bethesdą m.in. przy serii “Fallout”. Mocne, wyniosłe, pompatyczne tony w jakie uderza pasują idealnie do gry o przemierzaniu kosmosu i eksplorowaniu planet, a główny motyw muzyczny na stałe zapisze się w historii muzyki z gier wideo.

Przed premierą “Starfield” byłem w mniejszości, bo niespecjalnie obawiałem się błędów z kilku względów. Todd Howard i jego ekipa uczą się na doświadczeniu z poprzednich odsłon serii, a reprezentowanie tak dużego giganta branży rozrywkowej, jakim jest Microsoft do czegoś zobowiązuje. Do tego “Starfield” powstawał blisko 10 lat. Był dwukrotnie przekładany, więc zakładałem, iż opóźnienie wynika m.in. z tego, by grę maksymalnie dopracować. I udało się. Wszelkie błędy, jakie napotkałem wynikają z problemów ze skryptami, które nie zawsze działają tak jak powinny, ale występują na tyle rzadko, iż w żaden sposób nie utrudniają samej gry. Czasem zdarza się, iż przeciwnicy (a adekwatnie ich zwłoki) zahaczą się o otwierane/zamykane drzwi. Bawi mnie też sposób, w jaki przypadkowi NPC zapełniający Nową Atlantydę dosłownie pojawiają się i znikają w otwartych windach lub na peronie metra. To jednak raczej nie problem, a świadomy wybór i ograniczenia silnika.

Aleją gwiazd biegniemy

“Starfield” to tak naprawdę pierwsza gra, dla której warto wyposażyć się w konsolę Xbox Series X lub mocnego PC-ta. Bethesda Game Studios stworzyło dla Microsoftu system sellera z krwi i kości, którego posiadacze konsol Sony już teraz mocno zazdroszczą. Mało tego – “Starfield” ląduje w abonamencie Xbox Game Pass, dzięki czemu staje się jeszcze bardziej dostępny dla szerokiego spektrum graczy. Mimo swojej mainstreamowości “Starfield” nie spodoba się każdemu. Jeśli w przeszłości nie polubiliście się z grami Bethesdy, nie macie specjalnie czego tutaj szukać. To przez cały czas jest typowe action RPG stworzone przez dobrze znane i szanowane studio, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Ma swój unikalny i niepodrabialny charakter, który nie trafi do każdego i całkowicie to rozumiem.

Z mojej perspektywy “Starfield” to gra, której naprawdę musiałem dużo wybaczyć, by cieszyć się z nią w stu procentach. Od lat przywykliśmy do w pełni otwartych światów w grach RPG (jak choćby w “Cyberpunk 2077”). Frustrowało mnie doczytywanie się niemal każdej lokacji na mapie, choćby gdy chcemy np. wejść do banku lub knajpy. Chyba każdy z nas po zapowiedziach Todda Howarda nieco inaczej wyobrażał sobie przemierzanie kosmosu i odkrywanie kolejnych planet.

Mimo ograniczeń w “Starfield” bawię się świetnie i spędzę w nim grubo ponad 100 godzin. I tego również Wam życzę. Ta gra ma w sobie dużo dobra (celowo ukrytego w materiałach promocyjnych), które poznać musicie samemu, gdy tylko znajdziecie w sobie trochę wyrozumiałości dla bolączek związanych z silnikiem graficznym. Możliwość bycia gwiezdnym piratem na taką skalę jest czymś wyjątkowym, co sprawia, iż od “Starfield” nie da się oderwać. Gdy gra już Was pochłonie, najlepiej zaplanujcie sobie urlop, bo będziecie myśleć o niej dzień i noc. Mam też wrażenie, iż to jeszcze nie koniec, a Todd i jego ludzie szykują solidne rozszerzenia tego świata w przyszłości. Zdecydowanie jest to gra mająca potencjał na bardzo długie życie.

Grę do recenzji dostarczył wydawca, Bethesda Polska

Autorem recenzji jest Marcin Rączka

Idź do oryginalnego materiału