XX wiek. Warszawa pod rosyjskim zaborem. I młody panicz z pewną wyjątkową umiejętnością, która przysparza mu zarówno sporo korzyści, jak i całego mnóstwa problemów. Oto The Thaumaturge.
The Thaumaturge to nowa gra od polskiego 11 bit studios. Fabularne RPG skupia się wokół postaci Wiktora Szulskiego, który wrócił do Warszawy po piętnastoletniej banicji. Wiktor jest taumaturgiem – cudotwórcą, a jednocześnie jednym z nielicznych wybrańców zdolnych do zobaczenia oraz ujarzmienia salutorów, eterycznych bytów o nadprzyrodzonych mocach. Swoje uzdolnienia odziedziczył po ojcu, który, mimo iż osobiście wygnał młodzieńca z domu, ku powszechnemu zdziwieniu postanowił zostawić mu w spadku swoją księgę do poskramiania salutorów. Problem w tym, iż po jego śmierci słuch o niej zaginął. Wiktor musi więc odnaleźć grymuar rodzica we własnym zakresie, przedzierając się przy tym przez rozległe bagno mrocznych warszawskich sekretów.
Trudno powiedzieć, czy The Thaumaturge zaimponowało mi aż tak bardzo przez to, iż ostatnio gry na ogół zawodziły mnie pod względem treści głównych wątków, czy też dlatego, iż rzeczywiście było nadzwyczaj dobre. Jedno jednak nie podlega dyskusji – zmagania Wiktora pochłonęły mnie bez reszty. To chyba pierwsza gierka od czasów Cyberpunka 2077, którą jak już włączyłam, to nie potrafiłam wyłączyć. Śledztwa były nieoczywiste, dzięki czemu gwałtownie angażowały, zaś nagrody za rozwiązywanie ich, w postaci, przykładowo, nowego salutora o zupełnie innych adekwatnościach niż te, które już posiadasz, w punkt dopełniały satysfakcję z całokształtu misji.
Warto również zaznaczyć, iż zadania w Taumaturgu wyróżnia nie tylko ich jakość, ale też i ilość. Poważnie, gdzie by się nie odwrócić, wszędzie można było znaleźć coś do roboty. A tu Wiktor łapie jakiś trop po przeczytaniu losowej karteczki na ulicy, a to przypadkowi mieszkańcy Warszawy generują sytuacje, w które, wolicjonalnie bądź nie, główny bohater się wplątuje… Świat przedstawiony wprost tętni życiem, po prostu nie da się w nim nudzić. choćby jeżeli niektóre zdobyte na mieście misje bywają króciutkie, to zgrabnie nadrabiają klimatem. Albo, ewentualnie, przyjemną bitką.
Ano właśnie, mówiąc o tej produkcji, warto również poświęcić chwilę właśnie jej systemowi walki. Starcia realizowane są tutaj turowo; każda umiejętność ma przypisaną siłę, ewentualne stany, które powoduje oraz czas, jaki musi upłynąć, nim się uruchomi – przy czym wszystkie te parametry można modyfikować, jeżeli potrafi się ułożyć odpowiednią strategię. Standardowe starcia nie wymagają zwykle zbyt dużo kombinowania, jednak walki z salutorami oraz finałowa bitwa wymuszają nieraz naprawdę skrupulatne planowanie każdego ruchu. Którego przeciwnika trzeba potraktować jaką bestią, by dezaktywować jego cechę specjalną? Kogo wyeliminować najpierw? Co zrobić, żeby nie umrzeć w połowie starcia przez wykrwawienie? Istnieje mnóstwo aspektów, na które należy zwracać uwagę, jeżeli chce się zwyciężyć. I choć czasem porażki bywają niesamowicie frustrujące, to kiedy nareszcie wygrasz, daje Ci to znacznie większą satysfakcję.
Na bogactwo możliwych do wykorzystania w walce technik bardzo duży wpływ mają wspomniane wcześniej salutory. Stworzenia te na pewien dziwaczny sposób przypominają mi horrorowe pokemony. Naszym „starterem”, którego Wiktor zdobył już w dzieciństwie, jest Upyr – górna połowa martwego szlachcica, jakkolwiek by to nie brzmiało. Oprócz niego jednak możemy pokonać i schwytać aż jedenaście innych bytów, z czego każdy przypisany jest do jednego z czterech wymiarów: słowa, serca, umysłu lub czynu. Każdy z salutorów posiada unikalne zdolności i każdego z nich możemy wykorzystywać później na zmianę podczas starć. No nie powiecie mi, iż to nie brzmi pokemonowato. choćby grymuar da się w pewnym sensie porównać do pokeballa, tyle iż pojemniejszego (jako iż wszystkie bestie trzymamy w tej samej książce).
A dlaczego horrorowe? Cóż, po wyglądzie Upyra (widocznego na powyższej grafice) mogliście się pewnie już zorientować, ale generalnie salutory przybierają formę różnorakich potworów – zwykle słowiańskich, ale nie tylko. Ich design wypada naprawdę imponująco, podobnie jak grafika w całej grze ogółem. Choć nie dałam rady odpalić The Thaumaturge na ustawieniach maksymalnych (mój laptop ledwie ciągnie je na niskich…), to choćby w tej „gorszej” wersji wyglądało naprawdę ładnie. Lokacje są bardzo klimatyczne, postacie – schludnie zaprojektowane, a dodatkowe ilustracje, które można pozbierać jako znajdźki w pobocznych śledztwach, potrafią urzec. Warstwa audio zresztą też wcale nie odstaje pod względem jakości od tej wizualnej. Wykorzystane w niej klasyczne pianinko sprawdza się wyśmienicie.
No dobrze, mogłabym napisać jeszcze cały elaborat o niewątpliwych plusach tej produkcji – o idealnie trafionym w mój sarkastyczno-głupkowaty gust poczuciu humoru, dających niemałą frajdę nawiązaniach popkulturowych, świetnie rozpisanych bohaterach (Abaurycy, my beloved) i relacjach między nimi, trudnych, niejednoznacznych moralnie wyborach, które gracz zmuszony jest podejmować – ale to materiał na znacznie więcej niż tylko jedną recenzję, a wypadałoby też zwrócić w tym wpisie uwagę na jakieś minusy. Bo tak, chociaż po moich dotychczasowych zachwytach pewnie trudno uwierzyć, The Thaumaturge takowe również posiada.
Pierwszym, a zarazem tym znacznie mniej istotnym, o którym nie będę się zanadto rozpisywać, są drobne bugi. Naliczyłam ze dwóch NPC namiętnie T-pose’ujących gdzieś na warszawskich ulicach; oprócz tego Wiktor czasem blokował mi się na krótką chwilkę na progach budynków, a gdy miał rozmawiać z więcej niż jedną osobą naraz, bez przerwy przeskakiwała mu głowa – nie mógł się chłopak zdecydować, na kogo powinien patrzeć. Żadna z tych rzeczy jednak na ogół nie utrudniała rozgrywki. Ot, takie tam, pierdoły, które zauważysz mimochodem, pokręcisz głową i zapomnisz.
Ale pozostało druga rzecz. Ci, którzy mnie kojarzą, prawdopodobnie wiedzą, iż na co dzień przesiaduję głównie w dziale książkowym, a moim hobby jest narzekanie na jakość korekty tak gdzieś w co drugiej recenzji. Przeoczenia w tej dziedzinie stanowią swoistą zmorę wielu wydawnictw, to dla mnie już żadna tajemnica. Aczkolwiek nigdy, przenigdy nie podejrzewałam, iż owa zmora dopadnie mnie choćby tutaj, w segmencie gamingowym, gdzie zupełnie się jej nie spodziewałam. Dokładnie tak – największą wadą The Thaumaturge okazały się błędy językowe w polskiej wersji napisów. A wydaje mi się to szczególnie ironiczne dlatego, iż za grę tę odpowiada studio właśnie z Polski.
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy podczas gry, był błąd na jednym z ekranów ładowania. „Nieważne” zapisane rozdzielnie. Ot, takie, tam, maleństwo. Wypadek przy pracy, mogłabym wybaczyć. Później jednak zaczęłam dostrzegać podobnych wpadek coraz więcej. Tu gdzieś w dialogu ktoś walnął byka i napisał „wrzechświat” zamiast „wszechświat”. W innym miejscu ucięło literę na początku wyrazu, więc zamiast „mój” wyszło „ój”. W opisie Lelka natomiast wydarzyły się aż dwie literówki pod rząd, co możecie zresztą zobaczyć na poniższym zrzucie (ostatnie zdanie pierwszego akapitu). Zgaduję, iż gdybym przeczytała od deski do deski wszystkie notatki, które pozbierałam w trakcie rozgrywki, znalazłabym tego znacznie więcej. Nieładnie, drodzy deweloperzy, nieładnie. A tak blisko było do dyszki w ocenie.
Kończąc już ten maraton pochwał, mimo niedociągnięć językowych w polskiej wersji The Thaumaturge naprawdę mi zaimponowało. Wciągająca fabuła, ciekawi bohaterowie, olbrzymie bogactwo treści, przyjemne pojedynki, zabawne elementy humorystyczne… W trakcie rozgrywki bawiłam się fantastycznie i nie omieszkam ograć tej produkcji jeszcze raz za jakiś czas. Po wyposzczeniu od gier, dla których interesująca historia to priorytet, The Thaumaturge było jak miód na moje serce. Serdecznie polecam wszystkim niezdecydowanym – moim zdaniem nie powinniście się zawieść.
Powyższa recenzja powstała we współpracy ze studiem 11 bit studios.
Grafika główna: materiały promocyjne (11 bit studios)