Budowa kryminalnego imperium uzależnia. Najlepsze Saints Row w historii – recenzja

2 lat temu

Saints Row wraca na ziemię. Po tym, jak w poprzednich odsłonach broniliśmy planety przed kosmitami i odwiedzaliśmy samo piekło, seria wraca do gangsterskiej prozy. To najlepsza możliwa decyzja, bo wątek rozwijania własnego kryminalnego imperium zawsze był moim ulubionym elementem serii.

Pisk opon. Zatrzymuję się pod barem, taranując kilka motocykli zaparkowanych przy wejściu. Wchodzę do środka i rozpoczynam burdę. Latają krzesła. Pękają kufle. Łamią się stoły. Jedyna zasada: nie używać broni palnej. Chcę zachęcić właściciela do opłacania ochrony, co będzie trudne, jeżeli wybiję mu całą klientelę. Po kilku perswadujących sierpowych wspartych mahoniowym drewnem odhaczam zadanie na liście. Kolejny lokal dołączył do mojej sieci przychodów. Do mojego kryminalnego imperium.

Ależ mi tego brakowało.

Saints Row idealnie wypełnia lukę, którą zostawiło po sobie nowe Grand Theft Auto.

Kompletnie mnie nie dziwi, iż Rockstar skoncentrował się na GTA Online, całkowicie olewając nową zawartość dla jednego gracza. Wystarczy spojrzeć, jakie zyski generuje moduł wieloosobowy, by zrozumieć motywację wydawcy. jeżeli jednak odłożymy racje ekonomiczne na bok, zobaczymy miliony miłośników gangsterskich sandboksów pozostawionych na lodzie. Bez żadnej ciekawej przygody dla jednego gracza pod ręką. Nowe Saints Row idealnie wykorzystuje tę lukę.

Po tym, jak twórcy Saints Row kompletnie odlecieli, zmuszając nas do walki z Obcymi oraz demonami, seria wraca do korzeni. Dokonano fabularnego resetu, a zadaniem gracza znowu jest przyjemne, metodyczne budowanie kryminalnego imperium. Jestem zdecydowanie na tak.

Ten element Saints Row od zawsze podobał mi się najbardziej. Dodając do tego gatunkową posuchę spowodowaną brakiem nowych odsłon GTA, Watch Dogs czy Mafii, gracze głodni gangsterskiej przygody w otwartym świecie w zasadzie nie mają wyboru. Na szczęście Saints Row nie tylko jest, ale również jest dobre.

Nowe Saints Row kładzie nacisk na dwa najlepsze elementy serii: humor oraz rozwój kryminalnej organizacji.

W obu tych obszarach twórcy zeszli mocno na ziemię, dzięki czemu Saints Row ponownie jest przystępne dla graczy wolących gangsterską prozę od szalonej walki z kosmitami. Humor stał się mniej abstrakcyjny i prostacki, ale w dalszym ciągu dominuje w nim pierwiastek nieobliczalności. Gagi są jednak lepiej napisane, dialogi ciekawsze, a postaci nieco bardziej złożone niż w poprzednich seriach.

Pokochałem scenę, w której szykujemy się do walki z wielkim-złym-bossem, po czym bezceremonialnie rozprawia się z nim nasz sojusznik, prosto na naszych oczach. Saints Row uwielbia iść pod prąd głównego nurtu gier akcji i za to twórcy niezmiennie mają moje uznanie.

Motorem napędowym rozgrywki jest skrupulatne rozwijanie własnej organizacji przestępczej. Zaczynamy kompletnie od zera i to jest świetne. Troje przyjaciół na śmierć i życie, podupadła nora pełna kartonów po pizzie oraz zaległy czynsz – w takich okolicznościach rodzi się kryminalne imperium, które niebawem ma podbić całe miasto. Twórcy umiejętnie podzielili rozwój przestępczej struktury na etapy, dzięki czemu nieustannie czujemy, iż mamy wpływ na otwarty świat. Nasze działania prowadzą do zniszczenia mafijnego status quo, zmiany otoczenia oraz wpływu na otaczającą rzeczywistość.

Poczucie progresu w Saints Row jest świetne. Tutaj nagroda za każdą misję ma znaczenie.

Fani gier gangsterskich na pewno doskonale znają to uczucie: na horyzoncie majaczy ciekawy, istotny punkt zwrotny, ale by do niego dotrzeć, najpierw musimy przeprawić się przez parę zapychaczy – takich sobie misji fabularnych budujących napięcie przed kluczowym zadaniem. W Saints Row każda fabularna robota powiązana jest natomiast z praktycznymi nagrodami. Robisz jedną: odblokowujesz port i pojazdy nawodne. Drugą: masz lądowisko helikopterów. Trzecią: możesz ściągać posiłki podczas walk. Czwartą: do ekipy dołącza ważna postać. I tak dalej.

Nasze działania nie tylko przyczyniają się do powiększania kryminalnej organizacji, ale również zmiany środowiska dookoła. Jeżdżąc ulicami wirtualnego miasta będziemy mijać postawione przez nas, wcale nie tanie nieruchomości. Na ulicach zaczną się pojawiać nasi żołnierze, w charakterystycznych fioletowych barwach.

To wszystko kosmetyka, ale budująca przeświadczenie, iż nie działamy w próżni. Zmieniamy świat, rośniemy w siłę i kształtujemy rzeczywistość. W grach z otwartych środowiskiem takie poczucie progresu jest bardzo ważne.

Jestem wielkim fanem tego, jak umiejętnie producenci gry ciągną mnie za nos, zachęcając do odpalania kolejnych zadań. Zwłaszcza, iż mechanika wymiany ognia nie jest przesadnie porywająca. Mimo tego z przedpremierowym egzemplarzem Saints Row zarwałem kilka nocek, kładąc się spać gdy za oknem ćwierkały ptaki.

W tej grze po prostu „zawsze jest coś”. Za rogiem majaczy kolejny interesujący element do odblokowania i rzadko się zdarza, by nie dawał frajdy lub by znacząco nie rozwijał palety możliwości. Nie ma kijka, ale marchewek nasypali kilka kilo.

Szkoda tylko, iż nowe Saints Row wydaje się na początku… takie kiepskie.

Poważnie. Uruchamiając produkcję na PlayStation 5, czułem jakbym wrócił do czasów Xboksa 360. Drewniane sterowanie. Kiepskie animacje. Taka sobie oprawa. Brak podstawowych możliwości współczesnych gier akcji, jak przywieranie do osłon terenowych, wręcz boli. Dlatego pierwszy kontakt z Saints Row to takie branżowe 5/10. Misja otwierająca jest koszmarna. Chyba najgorsza w całej grze. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak duży i interesujący projekt otrzymał tak fatalne otwarcie. Ono tylko zniechęca do dalszej przygody.

Gdy po kilku pierwszych godzinach gra nareszcie się otwiera, wiele problemów pozostaje. Fizyka w Saints Row jest nieobliczalna. Samochody potrafią wystrzelić w powietrze jak z trampoliny. Wirtualni kierowcy nie grzeszą rozumem. Skrypty potrafią zaspać, przez co trzeba wracać do ostatniego punktu kontrolnego.

Chociaż premiera Saints Row została przesunięta o pół roku, grze wciąż brakuje finalnych szlifów. Nie oczekuję takiego poziomu pietyzmu jak w Red Dead Redemption 2, ale sytuacja, w której główny bohater wywraca się na tablicy z menu restauracji, jest równie komiczna co niepotrzebna.

Saints Row TO NIE JEST Grand Theft Auto. Trzeba sobie zdawać z tego sprawę.

Inny budżet. Inna skala. Inny deweloperski kunszt. Twórcy Saints Row nie pozycjonują się na „killera GTA” i to najlepsza możliwa decyzja. Amerykański Volition gra we własnej lidze, czerpiąc co najlepsze z drugiej oraz trzeciej odsłony. Tyle wystarczy, żeby w Saints Row grało się naprawdę przyjemnie. Niestety, z drugiej strony wiele kluczowych elementów rozgrywki odstaje od współczesnych standardów, co by wymienić kilka głównych:

  • Wymiana ognia – archaiczna, bez kontekstowego wykorzystania osłon terenowych, na szczęście urozmaicana umiejętnościami specjalnymi
  • Prowadzenie pojazdów – surowe, bez wyrazistego charakteru samochodów. Jeszcze nudniejsze są maszyny latające
  • Wczytywanie zasobów – choćby na PlayStation 5 ekrany ładowania spowalniają rozgrywkę, chociaż realizowane są zaledwie kilka sekund
  • Grafika i optymalizacja – mamy do czynienia z typową grą ery PS4/XONE. Do tego z wyraźnym efektem pop-up i przycięciami

Mimo tych mankamentów Saints Row uruchamiam codziennie. Efekt znużenia przychodzi znacznie wolniej niż w przypadku zremasterowanej Mafii czy hakerskiego Watch Dogs. Gra w żadnym obszarze nie jest wybitna, ale dzięki poczuciu progresji oraz obudowywaniu rozgrywki nowymi elementami, uczucie świeżości zostaje zachowane.

Duża w tym zasługa wirtualnej obsady, której nie da się nie lubić. Poczucie przynależności do paczki tytułowych Świętych jest bardzo silne. Warto też zwrócić uwagę, iż w przeciwieństwie do takich serii jak Assassin’s Creed, poboczne aktywności nie przytłaczają i nie dominują rozgrywki. Ufff.

Nowe Saints Row to najlepsza odsłona serii od 2011 roku. Co ważniejsze, to gra, której brakowało od dłuższego czasu.

Tęskniłem za taką lekką produkcją akcji osadzoną we współczesnych czasach. Stworzoną z myślą o jednym graczu, bez zasobów produkcyjnych przesuniętych na moduł wieloosobowy. Saints Row to oaza dla wszystkich tych, którzy po przejściu kampanii w GTA V poczuli się pozostawieni samym sobie. Tytuł idealnie spisuje się zarówno podczas szybkiej 30-minutowej sesji, jak również 3-godzinnego maratonu. Jest świeży, jest pełen niespodzianek i nie nuży choćby podczas dłuższego posiedzenia.

Największe zalety:

  • Najlepsza odsłona serii, na pierwszym miejscu podium razem z Saints Row The Third
  • Rewelacyjna baza hiphopowych piosenek radiowych. Cudowne klasyki.
  • Powrót do korzeni. Zamiana Obcych i demonów na budowie organizacji przestępczej
  • Poczucie nieustannego progresu, ewolucja świata i rozwój możliwości
  • Misje poboczne nie dominują rozgrywki, jak np. w Assassin’s Creed
  • Kevin <3

Największe wady:

  • Szokująco kiepski początek gry. Jestem zdumiony jak to przeszło
  • Brakuje szlifów. Są bugi, zacięcia, trzeba wczytywać stany zapisu
  • Archaiczne modele wymiany ognia i sterowania maszynami
  • Taka sobie grafika na PS5 i ekrany wczytywania (a już o nich zapomniałem)
  • Był potencjał by poważnie zagrozić gatunkowym liderom. Wykorzystany połowicznie

Problem polega na tym, iż gra mogła być jeszcze lepsza. Grając w Saints Row czuć wielkie zaangażowanie deweloperów. Gdyby wzmocnić je dodatkowymi milionami dolarów, na lepsze moduły sterowania pojazdami oraz wymiany ognia, tytuł na poważnie zagroziłby gatunkowym liderom. Zamiast tego otrzymujemy „tylko” dobrą grę, w idealnym oknie czasowym przed jesiennym wysypem premier.

To najlepsze Saints Row w historii, dzieląc pierwsze miejsce na podium z Saints Row The Third. O awansie do ligi GTA oraz RDR nie ma jednak mowy.

Idź do oryginalnego materiału