Gamingowe podsumowanie roku, czyli hity i kity 2024

12 godzin temu

Zanim 2025 rok zacznie się na dobre, pora rzucić okiem na poprzednika. W co najlepiej, a w co najgorzej nam się grało? Część tytułów jest oczywista, ale inne mogą Was zaskoczyć.

Ubiegły rok obfitował w premiery, które podzieliły graczy na obozy gorących entuzjastów i zawiedzionych krytyków. Nasza redakcja z zapartym tchem śledziła każdą nowinkę, uważnie przyglądając się zarówno głośnym tytułom, jak i produkcjom niezależnym. Analizowaliśmy wrażenia graczy i sami spędziliśmy setki godzin w wirtualnych światach, aby teraz podzielić się z Wami naszymi subiektywnymi spostrzeżeniami. Poniżej znajdziecie zestawienie najciekawszych i najbardziej rozczarowujących gier minionych 12 miesięcy.

Jakub Przybylski

Gra-zachwyt: Like a Dragon: Infinite Wealth

Ósma odsłona serii znanej wcześniej jako „Yakuza”, a druga której głównym bohaterem jest Ichiban Kasuga. Twórcy ze studia Ryu Ga Gotoku jednak ewidentnie nie mogą dać spokoju swojej starej gwieździe i mimo 55 lat na karku, również tutaj pojawia się Kazuma Kiryu. Co czeka na nas w grze? Największy do tej pory świat, który przyjdzie nam zwiedzać. Choć tak bardzo różne od neonowego Kamurocho, to słoneczne Honolulu z pewnością ma swój specyficzny urok. Zwłaszcza, iż ogromna lokacja przepełniona jest aktywnościami, której ilości mogą jej pozazdrościć największe hity pokroju „Grand Theft Auto V”.

Baseball, rzutki, łowienie ryb, karaoke, quizy, kasyna z tradycyjnymi, jak i typowo japońskimi grami, turnieje mahjonga i shogi, swoista odmiana pokemonów, symulator randkowania, gry ekonomiczne w których rozwijamy kolejno własną wyspę i klub nocny, zbieranie puszek czy dziesiątki klasycznych produkcji SEGI dostępnych w salonie z grami. Większość z nich jest tak rozbudowana, iż spokojnie mogłaby być sprzedawana oddzielnie za niemałą kwotę, a i tak cieszyłaby się prawdopodobnie sporym powodzeniem.

Dodając do tego długi i poważny wątek główny oraz dziesiątki w większości humorystycznych misji pobocznych otrzymujemy produkcję, której „wymaksowanie” zajmie nam setki godzin. A czy są jakieś minusy? Oczywiście. Jednym z nich jest znany z siódmej części system walki w trybie turowym. Rozgrywka niczym z klasycznych JRPG nie przypadła do gustu sporej ilości fanów poprzednich, pełnych akcji części. Poza tym gra doczekała się pewnych kontrowersji na premierę ze względu na zablokowanie trybu New Game+ za płatnym DLC. W tej chwili jednak, gdy coraz częściej dotykają ją spore obniżki – nie jest już to tak kłujące w oczy.

Gra-zawód: Kong: Survivor Instinct

Stworzono przez studio 7Levels produkcja okazała się czymś zupełnie innym niż pierwotnie obiecywano. Twórcy mieli nam zaprezentować atak gigantycznych kaiju z perspektywy zwykłego obywatela miasta. Wydarzenie tak traumatyczne i przerażające, iż dobrze pokazano je chyba tylko w oryginalnym filmie „Godzilla” z 1954 roku. Nadzieje były spore, a deweloperzy dumnie chwalili się inspiracjami, wśród których najczęściej pojawiało się „This War of Mine” polskiego 11 bit studios. Niestety, gdzieś po drodze pierwotny plan dotknęły spore zmiany i zamiast ponurego survivalu dostaliśmy przeciętnego akcyjniaka.

Przede wszystkim porzucono pierwotny zamysł – zamiast wcielić się w przerażoną jednostkę zostawioną na pastwę gigantycznych potworów, zagramy jako ponadprzeciętnie sprawny fizycznie bohater, wracający do miasta aby ocalić swoją córkę. Sytuacja jest na tyle absurdalna, iż jednym z elementów gry jest walka z mierzącymi setki metrów kaiju – tak, ciągle jako niespełna dwumetrowy przedstawiciel gatunku ludzkiego. Dodając do tego okropną grę aktorską i brzydką grafikę otrzymałem największe rozczarowanie tego roku.

Nie chciałbym być źle zrozumiany. „Kong: Survivor Instinct” nie jest produkcją tragiczną. Ba, jest w zasadzie jedną z lepszych, które zagłębiają się w świat Monsterverse, ale powiedzmy sobie szczerze – nie jest to niewiarygodne osiągnięcie. Jednak nie jest to to, na co liczyłem. Niestety, fani przeżycia inwazji gigantycznych potworów ciągle są zdani jedynie na „A City Shrouded In Shadow” z 2017 roku, gdzie faktycznie czujemy się nic nie znaczącym pyłem pod nogami Godzilli i jego adwersarzy czy aniołów i Ev z „Neon Genesis Evangelion”.

Szymon Banasiak

Gra-zachwyt: Drova – Forsaken Kin

W tym roku zdecydowanie najlepiej bawiłem się z debiutową grą małego, niemieckiego studia Just2D. Drova jest tytułem z gatunku Action-RPG, osadzonym w autorskim świecie inspirowanym mitologią celtycką w pięknej pikselowej grafice. Jak przyznają sami twórcy, ich produkcja swoim stylem ma nawiązywać do kultowych gier jak Gothic czy TES: Morrowind – zwłaszcza o ile chodzi o projekt misji czy poziom trudności.

O samym tytule dogłębnie rozpisywałem się już przy premierze gry, jednak dla tych co nie czytali bądź nie pamiętają, Drova to po prostu bardzo dobre RPG w starym stylu, gdzie gracz nie jest trzymany za rączkę na każdym kroku. Choć początkowo tytuł cierpiał na lekkie bolączki, deweloperzy ciężko pracowali, aby poprawić jak najwięcej z nich, jednocześnie utrzymując regularny kontakt ze społecznością. Samo Just 2D zdecydowanie pozostanie na moim radarze i nie mogę doczekać się ich przyszłych planów.

Gra-zawód: Millennia

Paradox Interactive to studio z wieloletnim doświadczeniem w grach strategicznych – ich serie jak Crusader Kings, Europa Universalis czy Victoria cały czas cieszą się popularnością wśród graczy, lata po premierze. choćby jako wydawcy tego typu tytułów radzili sobie dobrze, czego przykładem może być Age of Wonders 4 w wykonaniu Triumph Studios. Nie powinno więc nikogo dziwić, iż nowa gra z gatunku 4X wydana pod ich marką, nazywana przed premierą zabójcą serii Civilization, była gorąco wyczekiwana. Niestety, gwałtownie okazało się, iż mamy jedynie do czynienia z niedogotowanym produktem.

Millennia od C Prompt Games została wydana w zatrważająco niedokończonym stanie. UI wyglądało przestarzale, AI nie stanowiło żadnego wyzwania, a tryb wieloosobowy przez długi czas nie działał. Na dodatek, mamy tu do czynienia z agresywną politykę DLC, w których umieszczono mechaniki brakujące w podstawowej wersji gry. O porażce Millennii można by się długo rozpisywać, ale wystarczy stwierdzenie, iż najnowszy zabójca Sid Meier’s Civilization zamiast morderstwa popełnił samobójstwo.

Przemysław Banasiak

Gra-zachwyt: Palworld

Tytuł ten w styczniu 2024 roku zdobył momentalnie serca milionów graczy i cieszył się ogromną popularnością na całym świecie. choćby mimo faktu pochodzenia od dość małego i nieznanego wtedy jeszcze studia Pocketpair oraz wyjścia w formie tzw. „Early Access”, czyli gry z wczesnym dostępem. Przepis na sukces wydawał się prosty – Japończycy wzięli Pokemony, dorzucili do tego pistolety i crafting, a całość umieścili w otwartym świecie.

Przyznam szczerze, ze pierwotnie do Palworld podchodziłem sceptycznie. Jednak rzut oka na oficjalne materiały czy filmy od youtuberów i streamerów pozwala gwałtownie zauważyć, iż to nie jest zwykła podróbka dziecka Nintendo. Całość ma zdecydowanie dojrzalszy charakter niż Pokemony, a oprawa graficzna chociaż stylizowana, to jest wyjątkowo miła dla oka. Nie brak miejsc, gdzie po prostu chce się zatrzymać i podziwiać widoki.

Mimo wczesnego dostępu w grze jest co robić – mapa jest duża, stworków do złapania sporo, a szukanie odpowiedniego miejsca pod bazę i jej budowanie od podstaw sprawia przyjemność. Co ważne, deweloperzy słuchają graczy i co i rusz dodają nową zawartość. Jednak Palworld to zdecydowanie gra, gdzie warto bawić się z kimś jeszcze – samemu traci nieco uroku.

Gra-zawód: Balatro

Ubiegły rok był zdecydowanie obfity jeżeli chodzi o gamingowe niewypały, zwłaszcza od dużych producentów – Star Wars: Outlaws, Legion Samobójców: Śmierć Lidze Sprawiedliwości, Concord i Skull and Bones to tylko początek listy. Mnie osobiście najbardziej zawiodła gra, która dla wielu osób jest najlepszym tytułem 2024 – Balatro. I mówię to z przykrością, bo mowa o produkcji niezależnej stworzonej przez jedną osobę. A takie inicjatywy zawsze popieram.

W dużym skrócie jest to pokerowy rouglike, gdzie mamy złożyć jak najlepszą talię kart i wykonać jak najlepsze kombo. Gra jednak przypomina nieco bardziej rozbudowanego pasjansa. Rozgrywka jest równie prosta jak grafika, a całości brakuje głębi i większego wyzwania. Balatro żeruje na zastrzykach dopaminy oraz tym czym gardzę najbardziej – losowości i otwieraniu boosterów z kartami.

Czy jest to tyłu tak zły, jak wymienione w pierwszym akapicie? Nie! Zwłaszcza, iż cena jest przystępna – aktualnie wynosi około 65 złotych. Niestety w moim przypadku po dwóch godzinach wątpliwej zabawy ją wyłączyłem i nigdy już nie wróciłem. Nic mnie tutaj do siebie nie przekonuje. A cały szał wydaje mi się być sztucznie nadmuchanym balonikiem, który przyciągnął niedzielnych graczy oraz fanów produkcji bez fabuły i skomplikowania.

Karolina Wójcik

Gra-zachwyt: Senua’s Saga: Hellblade II

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam zapowiedź Senua’s Saga: Hellblade II, podchodziłam do niej z ostrożnym optymizmem. Jako fanka klimatycznych gier akcji, które nie boją się eksplorować mrocznych zakamarków ludzkiej psychiki, wiedziałam, iż Ninja Theory stać na coś niezwykłego. Jednak dopiero gdy w końcu mogłam sama przysiąść do produkcji, zrozumiałam, iż Senua’s Saga: Hellblade II to nie tylko udana kontynuacja – to jeden z najważniejszych tytułów wydanych w 2024 roku, który moim zdaniem wyznacza nowe standardy w gatunku.

Na szczególną uwagę zasługuje mistrzowskie połączenie wciągającej narracji z intensywną rozgrywką. Przeżycia Senuy ukazane zostały z niesamowitą dbałością o szczegóły – począwszy od sekwencji walk, gdzie psychiczne zmagania bohaterki przekładają się na dynamiczną mechanikę starć, aż po momenty ciszy i kontemplacji, w których można niemal „usłyszeć” myśli głównej postaci. Nie mogłam powstrzymać się przed zatrzymywaniem co trudniejszych scen, żeby po prostu chłonąć kunszt animacji i pracy kamery.

Nie bez znaczenia jest też rewelacyjna oprawa dźwiękowa i wrażenie obcowania z żywym światem. Każdy szept, każdy dźwięk instrumentu i każdy szum wiatru w tle ma w sobie ładunek emocjonalny, który wzmacnia zaangażowanie w historię. Dzięki temu Senua’s Saga: Hellblade II działa na wielu poziomach – nie tylko stanowi wyzwanie dla zręczności i inteligencji gracza, ale też zapada w pamięć jako poruszające doświadczenie narracyjne. W mojej opinii jest to zdecydowanie najbardziej godny polecenia tytuł 2024 roku, po który powinien sięgnąć każdy, kto szuka w grach czegoś więcej niż tylko czystej rozrywki.

Gra-zawód: Suicide Squad: Kill the Justice League

Po udanych przygodach w uniwersum DC od Rocksteady spodziewałam się kolejnego hitu, a tu niestety przyszło rozczarowanie. Suicide Squad: Kill the Justice League miało być dynamicznym shooterem z elementami kooperacji, w którym wcielamy się w Harley Quinn, King Sharka czy Deadshota, by stawić czoła bohaterom opanowanym przez złowrogą siłę. Niestety, mimo fajnego konceptu, w praktyce gra okazała się mocno niedopracowana.

Najbardziej dotkliwy problem to monotonia rozgrywki. Owszem, każda z postaci ma unikalne umiejętności, jednak poziomy gwałtownie zaczynają się powtarzać, a przeciwnicy nie stanowią większego wyzwania. W efekcie kolejne starcia wydają się bliźniaczo podobne, a fabuła ginie w natłoku słabo zaprojektowanych misji pobocznych i sztampowych dialogów. Trudno też zaangażować się w historię, gdy sama mechanika potrafi nużyć już po kilku godzinach.

Dodatkowo nie obyło się bez problemów technicznych. Serwery co jakiś czas miewały problemy z wydajnością podczas rozgrywki sieciowej, a liczne błędy graficzne w wersjach konsolowych tylko potęgowały poczucie niedopracowania. Po znakomicie przyjętej serii Batman: Arkham spodziewałam się gry na równie wysokim poziomie, jednak Suicide Squad: Kill the Justice League w moich oczach zdecydowanie zawiodło.

Idź do oryginalnego materiału