Ostatnią rzeczą, z którą powinny kojarzyć brutalne batalie samochodowe z wykorzystaniem śmiercionośnej broni, są dzieci. Przynajmniej tak to powinno wyglądać w przypadku zdrowego umysłu. Incog Inc. Entertainment najwidoczniej miało jednak inne spojrzenie na tę sprawę, bo po przejęciu marki Twisted Metal, postanowiło zakończyć jej przygodę z pierwszym PlayStation poprzez Twisted Metal: Small Brawl, zamieniając skrzywionych bohaterów serii w dzieci, a ich mordercze wehikuły w zaledwie niebezpieczne zdalnie sterowane samochodziki.
Spis Treści
- Fabuła
- Rozgrywka
- Tryby rozgrywki
- Oprawa
- Podsumowanie
Zdziecinniali psychopaci
Small Brawl to dosłownie Twisted Metal przeniesiony w realia szkolne. Billy Calypso, wyglądający tutaj trochę jak Sid z Toy Story, organizuje turniej dla lokalnych dzieciaków, obiecując, iż spełni ich życzenie. Wśród skorych do „zabawy” uczestników znajdziemy zarówno ulubieńców fanów jak choćby Sweet Tootha czy Axela, ale także debiutantów pokroju Spectre czy Twister. Łączy ich jedno – każdy jest na swój sposób odklejony, a ich osobowość reprezentowana jest przede wszystkim przez ich samochód. To oraz fakt, iż wszyscy są dziećmi. Odziera to grę z charakterystycznego, mrocznego klimatu serii, ale na dobrą sprawę nie ma to większego znaczenia.
Billy Calypso już w intrze prezentuje uroczą toporność wczesnych modeli 3D.Fabuła w Small Brawl to zaledwie malutki dodatek, ograniczający się krótkim przerywnikiem filmowym na zakończenie turnieju, innym dla wszystkich z 12 podstawowych uczestników (dodatkową czwórkę można odblokować, ale pozbawiono ich finału). Osobowości bohaterów stanowią zatem zaledwie pretekst, by oddać w ręce gracza dziwaczne bolidy o pokręconych atakach specjalnych. Lodziarka Sweet Tootha wystrzeliwuje wybuchające lody, karawan Mortimera posyła eksplodującego – a jakże! – kosiarza, z kolei koparka Slama potrafi podnieść oponenta łopatą i uderzyć nim o ziemię. Każdy z pojazdów wyposażony jest też oczywiście w dwa karabiny maszynowe, a na arenach rozmieszczono rozmaite bronie, których użyć może każdy. Wszystko to w konwencji dziecięcej, więc mowa raczej petardach, aniżeli faktycznych rakietach.
Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie!
Przyznać trzeba, iż pierwsze chwile zabawy okazują się zaskakująco przyjemne. Odbiór Twisted Metal: Small Brawl w momencie premiery był mocno średni, toteż spodziewałem się kasztana, a otrzymałem całkiem frajdogenną produkcję. Jasne, jest to odsłona drastycznie różna pod względem klimatu od pozostałych części serii, ale chaos destrukcji niezmiernie cieszy. Bawią ponadto kreatywne poziomy (kampania zabiera nas na 8 aren, ale odblokować można kolejne 3), ponownie utrzymane w konwencji. Ścieramy się zatem na placu zabaw z działającymi huśtawkami, w kuchni z płonącymi palnikami na kuchni i pękniętymi plecami, grzebiącego w umywalce hydraulika, a także chociażby w domku na drzewie, z którego jak najbardziej można spaść ku swojej zgubie. W połowie turnieju oraz na jej koniec spodziewać należy się też zdecydowanie trudniejszego od zwykłych uczestników bossa, ale spokojnie, mamy trzy życia (i tyleż samo poziomów trudności do wyboru), więc „śmierć” nie oznacza jeszcze porażki.
Areny zwyczajowo zawierają sporo przeszkód i skoczni.Psikus polega na tym, iż im dłużej w Twisted Metal: Small Brawl gramy, tym coraz bardziej zauważalne staje się mało dynamiczne tempo akcji. Początkowe poczucie wszędobylskiego chaosu wynika raczej z braku doświadczenia i nieznajomości prawideł, którymi rządzi się ta gra. Kiedy już je poznamy (a spokojnie wystarcza do tego jednorazowe ukończenie kampanii), każda kolejna rozgrywka staje się boleśnie schematyczna i zwyczajnie nużąca. Nie pomaga też fakt, iż samo sterowanie również nie należy do najprecyzyjniejszych, więc z jednej strony okrążanie aren w poszukiwaniu broni przebiega wolno, a z drugiej wciąż trudno jest niekiedy trafić przeciwnika bądź choćby wjechać na prowadzącą na wyższe poziomy mapy rampy.
Mniej zobowiązująca rozwałka
Odbiera to jakiekolwiek chęci, by podchodzić do turnieju jeszcze raz, zwłaszcza iż już sam wątek fabularny niezbyt do tego zachęca. Nieco przyjemniejsze doświadczenie oferują dwa pozostałe tryby – Challenge, w którym stajemy do potyczki z maksymalnie pięcioma oponentami, oraz Endurance, czyli klasyczne przetrwanie z niekończącymi się przeciwnikami. Każdy z nich można rozegrać na dowolnej mapie i sprawia to zdecydowanie więcej frajdy niż powtarzanie w kółko tych samych poziomów w identycznej kolejności. Co ciekawe, o ile dodatkowych kierowców odblokowujemy właśnie w trakcie turnieju, nowe mapy wymagają zniszczenia konkretnych liczb przeciwników w trybie Endurance, co wbrew pozorom nie jest takie łatwe, jako iż mamy zaledwie jedno życie. Warto też wspomnieć o obecności kooperacyjnych i kompetetywnych trybów wieloosobowych, w tym turnieju, aczkolwiek – zważywszy na platformę – dostępnych wyłącznie w wersji offline.

Kolorowa masakra
Pochwalić trzeba natomiast oprawę. Oczywiście wizualnie był to tytuł wyraźnie przestarzały już w dniu premiery (wydano go tego samego roku, co Twisted Metal: Black), ale biorąc pod uwagę możliwości „szaraka”, jest całkiem nieźle. Oprawa jest kolorowa, a projekt postaci i poziomów niejednokrotnie pozytywnie zaskakuje. Problemy wynikają z ograniczeń sprzętowych, więc przygotować należy się na słabą widoczność przeciwników i uzbrojenia na dalszym dystansie. Naprawdę dobrze wypada natomiast metalowa muzyka, która mimo wszystko jest – w zależności od utworu – delikatnie mniej poważna, wpasowując się w infantylny, jakby nie było, klimat gry.
Dzieciństwo to walka
Twisted Metal: Small Brawl bynajmniej nie jest najlepszą odsłoną serii czy też choćby jakoś wyjątkowo dobrą grą. Produkcja Incog Inc. Entertainment niemniej ujmuje abstrakcyjnym kierunkiem artystycznym, kreatywnymi poziomami i mimo wszystko przyjemną rozgrywką. Problemem jest przede wszystkim niskie tempo akcji, które zdecydowanie zbyt gwałtownie sprawia, iż powtarzanie kampanii staje się wyzwaniem niekoniecznie ze względu na poziom trudności, a raczej pojawiającą się znienacka senność. Twisted Metal: Small Brawl definitywnie miał być odsłoną dla młodszych odbiorców i faktycznie w tej roli sprawdziłby się całkiem nieźle, o ile wasza pociecha przełknęłaby przedpotopową oprawę. jeżeli tak, to grając we dwójkę, byłaby to niezła okazja do zacieśnienia relacji rodzic-dziecko (aczkolwiek są oczywiście lepsze na to sposoby).
Kącik Retro: Blur (PC). Mario Kart na poważnie
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse.

20 godzin temu














