Moons of Darsalon – recenzja (PS5). Połowicznie udane lądowanie

12 godzin temu

Jednym z najciekawszych gatunków lat dziewięćdziesiątych, czy też może raczej nurtów w sztuce tworzenia gier platformowych, były tak zwane „cinematic platformers”, czyli platformówki, który równie duży nacisk stawiały i na zręcznościowe wyzwanie, i na narrację, przy okazji charakteryzując się dość sporym realizmem w kontekście fizyki. Another World, The Heart of Darkness, Flashback, Oddworld – klasyki te stworzyły charakterystyczną gałąź gier platformowych, która w tej chwili niemalże nie istnieje. Niemalże, bo zdarzają się chlubne wyjątki, jak właśnie Moons of Darsalon.

Spis Treści

  • Fabuła
  • Rozgrywka
  • Sztuczna inteligencja
  • Progresja
  • Oprawa
  • Podsumowanie

Cinematic platformer ze szczątkową fabułą

W tym miejscu muszę się nieco wytłumaczyć, bo choć w większości produkcji z tego gatunku fabuły odgrywa istotną rolę, tak w dziele Dr. Kucho! Games ma ona marginalne znaczenie. Grupa darsanautów rozbiła się na licznych księżycach tytułowej planety, nasza w tym głowa, by ich uratować. W tym miejscu w zasadzie można zamknąć temat aspektu fabularnego, bo i pisać o czym już tak naprawdę nie ma. Moons of Darsalon posiada jednak tę specyficzną aurę kinowości, tak bardzo charakterystyczną dla gatunku. Spora część narracji odbywa się tutaj naturalnie, przez nasze decyzje na polu walki i wysiłek, który musimy włożyć w przebrnięcie przez niebezpieczeństwa każdego księżyca. Nie znajdziecie tutaj wyśmienitej opowieści science fiction, ale szereg mniejszych opowiastek, których reżyserami będziecie poniekąd Wy.

Dialogi są raczej skąpe i nieznaczące dla fabuły. zwykle w dymkach znajdziemy podpowiedzi, co do mechanik gry.

Ciężar realizmu (względnego)

Nawet jeżeli nie przepadacie za tego typu rozwiązaniami, to nic straconego, bo wciąż w Moons of Darsalon najważniejsza jest rozgrywka. Ta prezentuje się całkiem nieźle, choć należy przygotować sobie przynajmniej kubek melisy, bo nie jest to bynajmniej samograj. Nie spodziewajcie się przy tym Mario, Moons of Darsalon to platformówka zdecydowanie bardziej ociężała i utrzymująca wiarygodność pod względem fizyki. W efekcie bohater ma wyczuwalny ciężar, odczuwalny w trakcie poruszania się, a i nie wykona magicznie podwójnego skoku, mogąc co najwyżej odbić się od ściany, by złapać się położonej nieco wyżej krawędzi. W zamian dostajemy kilka gadżetów: latarkę, karabin laserowy, plecak odrzutowy i – najciekawsze – pistolet do tworzenia gruntu, perfekcyjny do wznoszenia prowizorycznych mostów. Nie zabrakło też kilku pojazdów jak ciężarówka czy statek kosmiczny, aczkolwiek one występują wyłącznie w kilku misjach.

To wszystko, co dostajemy do pomocy, reszta leży już w naszych rękach. Można powiedzieć, iż Moons of Darsalon to taki nowożytny, acz oferujący więcej gadżetów Oddworld: Abe’s Oddysee. Założenia są dość podobne, wszak mamy za cel uratować naszych współpracowników, chroniąc ich przed atakami kosmitów i lokalnej fauny. Nie wystarczy jednak zbić z nimi piątki, o nie, uratowanych kamratów należy jeszcze doprowadzić do najbliższej bazy wypadowej, posługując się przy tym kilkoma prostymi komendami. Każda plansza to zatem nie tylko wyzwanie zręcznościowe, ale często również logiczne, bo nierzadko trzeba znaleźć sposób, by bezpiecznie umożliwić „podopiecznym” dotarcie do celu.

Pojazdu to miła odskocznia, ale sterowanie ciężarówką okazuje się raczej frustrujące.

Antyinteligencja

Tutaj zaczynają się niestety schody, bo zachwalana przez twórców zaawansowana sztuczna inteligencja sprawdza się raczej tak sobie. O ile w prostszych warunkach radzą sobie całkiem nieźle, o tyle, kiedy teren dookoła robi się nieco bardziej zawiły, a, nie daj Boże, trafi się jeszcze jakiś ruchomy element planszy, zaczynają dziać się cuda. Nasi kompani potrafią biegać we wszystkich kierunkach, niekiedy rzucając się z jakiegoś powodu w przepaść i niestety często ginąć. Pada prawie złamałem w misji, która wymagała doprowadzenia darsonauty do wyjścia przy pomocy komend ruchu w lewo i w prawo, których ten notorycznie nie chciał się słuchać i zamiast poczekać, aż dojdę do miejsca, z którego będę mógł wydać mu kolejne polecenie, ten wracał tam, skąd przyszedł, bądź głupiał, kiedy idąc w lewo, miał do wyboru dwie ścieżki – górną i dolną. O tym, jaki chaos wybucha, kiedy na ekranie pojawiają się przeciwnicy, choćby nie mam siły pisać.

Aleja gwiazd

W kontekście zaliczenia poziomu nie jest to zbyt wielki problem, zaczyna nim jednak być, kiedy zabierzemy się za zadania „opcjonalne”. Cudzysłowu użyłem dlatego, iż choć faktycznie początkowo wystarczy tylko doprowadzić grupkę darsonautów o określonej liczebności od wyjścia lub w określonych poziomach samemu do niego dotrzeć, o tyle mniej więcej w połowie gry, czyli w okolicach szesnastego poziomu, Moons of Darsalon wymaga zdobycia odpowiedniej liczby gwiazdek, by móc kontynuować przygodę. Nie przepadam za tym rozwiązanie i jawi mi się jako tanie wydłużanie rozgrywki, ale cóż, trzeba, to trzeba. Opcjonalne wytyczne są naprawdę różne – nie używaj karabinu, pozostań nietknięty, zbierz ukryty skarb czy też w końcu nie pozwól, by zraniono uratowanych darsonautów lub zadbaj o to, by do wyjścia udali się w tym samym momencie.

Chaos walki – również powietrzne – bawi, ale zaczyna irytować, gdy przeszkadza w zdobywaniu gwiazdek.

Często loterią jest, czy akurat nie odbije im palma i nie rozbiegną się, by z dużym prawdopodobieństwem wpakować się w kałużę kwasu lub pod szpony gigantycznego nietoperza, który porwie ich w przestworza, tym samym niwecząc nasze starania. Zresztą na łut szczęścia często trzeba liczyć także przy wytycznych, dotyczących głównie nas samych, bo ze względu na ociężałe sterowanie, zdarza się, iż protagonista przewróci się i straci nieco zdrowia na losowym kamieniu, na którym próbowaliśmy wylądować. Również walce daleko jest do precyzji, więc każdej strzelaninie towarzyszy modlitwa do bogów Darsalonu, by udało nam się trafić przeciwnika, nim ten trafi nas, choćby jeżeli jej chaos potrafi dać sporo frajdy. Oczywiście, o ile akurat nie przeszkadza nam w zdobywaniu gwiazdek.. O koszmarnym sterowaniu ciężarówką, przypominającym komórkowe Hill Climb Racing, również zapomnieć nie można.

Toteż o ile przez pierwszą połowę gry trafiały się trudniejsze momenty, to całość wciąż dawała sporo satysfakcji i frajdy. Zresztą to samo można powiedzieć o jej dalszej części, bo choć poziom trudności końcowych poziomów daje popalić, to każdy z nich zaprojektowano tak, by co rusz zaskakiwały pomysłami. Frajdę kradnie niestety konieczność żmudnego zbierania kolejnych gwiazdek w skończonych już etapach i użeranie się z ociężałym sterowaniem i głupkowatą sztuczną inteligencją darsonautów. Jest to upierdliwe zarówno na stałym, jak i na adaptacyjnym poziomie trudności. W tym drugim przypadku z każdą porażką będziecie chociażby otrzymywać nieco mniej obrażeń, a czas zacznie się nieco rozciągać, aczkolwiek prawdziwe zakończenie przeznaczone jest tylko dla tych, którzy wybrali trudniejszy wariant. Reszta dowie się natomiast, co sądzi o nich twórca.


Audiowizualna podróż w czasie

Pod względem technicznym mamy tutaj do czynienia z istnym majstersztykiem. Przede wszystkim Moons of Darsalon wygląda absolutnie fenomenalnie, kapitalnie vibe klasycznych platformówek 2D sprzed lat, aczkolwiek nie bojąc się podkręcić oprawy tu i ówdzie, na przykład pod względem animacji. Do wyboru dostajemy ponadto kilka palet kolorów oraz filtr CRT, które sprawiają, iż ma się wrażenie obcowania z jakimś zapomnianym klasykiem. Tak samo zresztą wygląda kwestia dźwięku. Moons of Darsalon korzysta emulatorów audio, mających za zadanie sprawić, iż gra brzmieć będzie, jakby jej ścieżkę dźwiękową opracowano przy pomocy commodore’owskiego chipu SID. Brzmi to naprawdę świetnie, a w połączeniu z 8-bitowym syntezatorem mowy tworzy kapitalny klimat. Gdyby tego było mało, gra działa w zasadzie bezbłędnie. Ot, raz zdarzyło mi się zapaść pod ziemię, ale to drobiazg.

Połowicznie udane lądowanie

Moons of Darsalon to jedna z tych gier, które budzą we mnie dwa wilki. Trudno mi nie docenić kreatywności twórców w projektowaniu poziomów i ich miłości do retro, którą przekuli na doświadczenie kapitalnie emulujące produkcje z dawnym lat. Jednocześnie kiepska sztuczna inteligencja darsonautów i konieczność zbierania gwiazdek, uwidaczniająca przy okazji brak precyzji w sterowaniu, sprawiły, iż przy Moons of Darsalon bawiłem się świetnie równie często, co frustrowałem. Nie jest to oczywiście wyzwanie nie do pokonania i wymaga po prostu odrobiny samozaparcia, które wynagrodzone będzie sporą dawką satysfakcji po doczłapaniu się do końca, ale bawiłbym się zdecydowanie lepiej, gdyby wyzwanie generowane było przez nowe poziomy, a nie zbieranie gwiazdek.

Przeczytaj także

Dino-Duck Dash – recenzja (PC). Rozpędzony kaczuszki w natarciu


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy Dr. Kucho! Games i JF Games PR.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.
Idź do oryginalnego materiału