Recenzja: Avatar: Frontiers of Pandora [PS5]

9 miesięcy temu
Zdjęcie: Recenzja: Avatar: Frontiers of Pandora [PS5]


Koniec roku, za oknem zimowa aura, a Ubisoft zaprasza nas do tropikalnego świata Pandory. Rok temu, 13 lat po premierze pierwszego filmu Avatar, otrzymaliśmy sequel. Z kolei dziś gracze otrzymują szansę odwiedzenia tego zamieszkałego przez Na’vi księżyca. Czy warto się w taką podróż udać?

Świat Avatara

Na samym wstępie mojej recenzji chciałbym opowiedzieć nieco o samym podejściu do marki Avatar. I trzeba przyznać, iż tutaj Massive Entertainment spisali się na medal. Widać tu duży szacunek do materiału źródłowego i samo obcowanie z grą będzie niezłą atrakcją dla fanów uniwersum stworzonego przez Jamesa Camerona.

Gra kipi wręcz klimatem Pandory. Od pierwszych chwil, po opuszczeniu bazy wita nas piękny i kolorowy świat, który mogliśmy widzieć na ekranach kin czy telewizorów. Obcowanie z florą i fauną tego świata to jest coś, co fani z pewnością docenią.

Chłonięcie tego świata, nowych gatunków, nowych plemion, zwyczajów i miejsc sprawiło mi niezwykłą przyjemność. Twórcy odrobili pracę domową i widać tutaj duże przywiązanie do szczegółów. Czuć to dosłownie od początku, kiedy poruszamy się prawie 3-metrowym kosmitą po bazie przygotowanej dla ludzi. Musimy się schylać, by przejść przez drzwi, górujemy nad innymi ludźmi, czuć tu różnicę skali.

Akcja gry toczy się tuż po wydarzeniach z pierwszego filmu. Po tym jak Jake Sully pokonał siły ludzi i przegnał ich z Pandory, kolejne grupy Na’vi stają do walki z okupującymi ich jednostkami. Wcielamy się w członka plemienia, które zostało porwane jako dzieci i wychowane w zamknięciu przez ludzi. Przez to cała grupa nie jest zaznajomiona ze zwyczajami i prawami rządzącymi Pandorą. Dzięki temu zabiegowi zarówno nasza postać jak i sam gracz poznaje świat od nowa.

Historia

Sama opowieść koncentruje się na zbieraniu przychylności kolejnych napotkanych plemion, aby zachęcić ich do walki z ludźmi. Znajomość fabuły filmów nie jest do końca potrzebna, bo akcja gry toczy się w innej części Księżyca, zaś sam Jake czy inne postaci z filmu wspominane są bardzo sporadycznie.

Sama opowieść jest dość prosta i mało angażująca. W ten tytuł gra się po to, by doświadczać Pandory, a nie dla interesującej fabuły. Pewnym czynnikiem, który na to wpływa jest fakt, iż większość bohaterów to przedstawiciele rasy Na’vi. Co za tym idzie, nie są to typowe ludzkie twarze. W połączeniu z faktem, iż większość wygląda podobnie sprawia to, iż pojedyncze postaci zlewają się ze sobą.

Na co dzień przyzwyczajeni jesteśmy do widoku ludzi, więc ciężko było mi rozróżnić poszczególnych bohaterów. Dlatego też koniec końców, nie zżyłem się z żadnym w jakiś wyjątkowy sposób. Cut scenki z innymi kosmitami były dla mnie trochę jak taki szum tła, który kilka wnosił.

Do tego dochodzi też jednowymiarowy zły, którego widujemy głównie na ekranie komputera, podczas nagrań, które dla nas zostawia. Opowieść o walce z oprawcami miała szansę być może trochę bardziej intrygująca, ale coś tu nie wyszło. Generalnie dla fabuły raczej się w ten tytuł nie gra.

Zwinny jak Wężowilk, waleczny jak Thanator

Choć sterujemy tutaj prawie 3-metrowym kolosem, to samo poruszanie się jest niezwykle płynne. Nasza postać jest niezwykle szybka i zwinna. Bieganie, skakanie sprawia dużo przyjemności i momentami przypomina parkour znany, chociażby z serii Mirror’s Edge. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, by znaleźć jakąś ciekawą, alternatywną ścieżkę lub skrót.

Oczy dookoła głowy trzeba mieć także z tego powodu, iż świat Pandory jest bardzo niebezpieczny. Wypełniony jest niebezpiecznymi zwierzętami oraz trującymi roślinami. Jeden krok w złą stronę, może skończyć się dla nas bardzo źle.

Na szczęście Na’vi przystosowane są do życia w takich warunkach. Mimo całego życia w zamknięciu nasz bohater gwałtownie uczy się władać tradycyjnymi broniami plemion. Z łukiem w ręku, jesteśmy w stanie polować na zwierzynę oraz wybijać kolejne jednostki ludzi. Wychowanie w bazie wojskowej pozwoli nam też skorzystać z bardziej tradycyjnego oręża w postaci karabinu czy shotguna.

Mimo całego treningu i doświadczenia nie czyni to nas niezniszczalnym wojownikiem. Otwarta walka z ludźmi skończy się naszym przedwczesnym zgonem. Walki trzeba taktycznie zaplanować i skorzystać z wszystkich dostępnych dla nas ułatwień. Warto podejść do sprawy po cichu i wyeliminować kilku przeciwników z odległości. O ile samotny żołnierz nie jest dla nas wielkim wyzwaniem i pada od jednej strzały, tak walka z kilkoma mechami naraz, to już nie przelewki.

Na grzbiecie Ikrana zwiedzę świat

Na początku gry poruszamy się na własnych nogach. Dostępna mapa jest dość spora, więc w pierwszych godzinach gry może to odrobinę przytłaczać. Na szczęście sytuacja ta gwałtownie się zmienia. Po około 3 godzinach zabawy wyruszamy do legowiska Ikranów, gdzie udaje nam się okiełznać jedną z tych bestii. Diametralnie zmienia to zabawę, ponieważ na grzbiecie latającego wierzchowca szybciej pokonuje się dalekie odłegłości.

Ikran pozwala nam dosięgnąć wyżej i dalej. Z jego grzbietu możemy atakować posterunki ZPZ. Jednak cała mapa nie staje nam otworem wraz z odblokowaniem naszego wiernego przyjaciela. Kolejne fragmenty mapy są dla niego zablokowane i dopiero po tym, jak udamy się tam pieszo, odblokujemy możliwość latania w danym regionie.

Pamiętać też należy, iż samo posiadanie Ikrana nie czyni nas helikopterem bojowym. Nasz zwierz wciąż jest podatny na rany, a wiele większych baz ZPZ wyposażona jest w działka przeciwlotnicze. Ostatecznie wydaje mi się, iż twórcy zachowali tutaj zdrowy balans pomiędzy tym, co możemy, a co nie możemy zrobić z grzbietu naszego wierzchowca.

Oprawa

Latanie na grzbiecie Ikrana to też doskonała okazja do podziwiania widoków. A te potrafią zapierać dech w piersiach. To zdecydowanie jeden z najładniejszych światów, jakie przyszło mi zwiedzać w tym roku. Świat pełen szczegółów i magii płynącej z filmów. Przelatywanie pomiędzy lewitującymi górami, olbrzymimi równinami czy w środku dzikiej dżungli prezentuje się fenomenalnie.

Sam projekt świata, roślin i zwierząt jest oczywiście żywcem wyjęty z filmowego Avatara, ale twórcy bardzo dobrze oddali to, co do tej pory mogliśmy oglądać na ekranach. To jest prawdziwa Pandora, tak jak fani ją sobie wyobrażają. I warto ją odwiedzić, bo przyłożono tutaj mnóstwo pracy tworząc ten rozległy teren. Warto to docenić.

Całość dopełnia doskonała muzyka, która również wyjęta jest żywcem z filmu. Charakterystyczne nuty odgrywane są w najważniejszych momentach. Całość prezentuje się niesamowicie i jest ucztą nie tylko dla oczu, ale i dla uszu.

Far Cry in space

Do tej pory wyrażałem się o grze Avatar: Frontiers of Pandorwa raczej pozytywnie. Teraz niestety czas przejść do czegoś, co dla wielu może okazać się największą wadą tej produkcji. Gdybym miał opisać ten tytuł, to użyte przeze mnie w nagłówku Far Cry in space byłoby najlepszym określeniem. Ekipa Massive Entertainment wzięła bowiem sprawdzone i wykorzystywane w wielu grach podstawy i na tym zbudowana przepiękną Pandorę.

Ale pod spodem, to wciąż ten sam Far Cry. Być może łatwo to przeoczyć, kiedy piękny świat ukazuje się na naszych telewizorach, ale czuć to bardzo mocno. Gra pod względem rozgrywki jest dość wtórna i nie wnosi za dużo nowego do skostniałej już nieco Ubisoftowej, sandboxowej formuły.

To jak dużą będzie dla was to wadą zależy od tego, czy macie już dość tej formuły, czy też nie. jeżeli jesteście świeżo po ograniu Far Cry 6, albo innej odsłony tej serii, to będziecie mieć tu niezłe odczucie Déjà vu. System walki, odbijanie kolejnych posterunków przeciwników, zbieranie zasobów — to wszystko coś, co widzieliśmy już wielokrotnie.

Jeśli więc macie tego już dość, to najnowsza produkcja Ubisoftu może was gwałtownie zmęczyć. Nie zrozumcie mnie źle, ta formuła nie jest zła, natomiast jeżeli ktoś oczekiwał tutaj rewolucji, czy choćby ewolucji na miarę tego, czym dla filmów stał się Avatar, no to może się nieźle zdziwić.

Nawigacja po świecie

Nowoczesne gry z otwartym światem pełne są różnego rodzaju znacznikami i punktami orientacyjnymi. Powoduje to, iż gracz często dostaje bólu głowy od liczby rzeczy na ekranie. Twórcy Avatara chcieli do tego podejść w inny sposób, spójny ze światem przedstawionym.

Nawigacja w grze jest dość ograniczona. Nie mamy dostępu do mini mapy, znaczniki w świecie również nie są widoczne. Zamiast tego wciskając R1 włączamy specjalny tryb widzenia Na’vi. Podświetla on interesujące nas rzeczy, ale jedynie w bezpośrednim zasięgu naszego wzroku. Pokazuje on też cel naszego zadania, ale tylko na chwilę. Po wyjściu z tego trybu punkt orientacyjny po chwili znika. Generalnie taki sposób nawigacji po świecie jest dość ciekawy, a możemy go jeszcze bardziej zminimalizować. Natomiast w ostatecznym rozrachunku nie zawsze wychodzi to dobrze.

Szczególnie jak jesteśmy w jakiejś wiosce lub większym zbiorowisku ludzi i próbujemy znaleźć np. handlarza. Często musiałem biegać po korytarzach, bo nie mogłem znaleźć konkretnego punktu.

Z trybu widzenia Na’vi korzystamy także w fragmentach detektywistycznych. Musimy wtedy znaleźć rozsiane na miejscu wskazówki i połączyć je ze sobą. Problema polega na tym, iż nie są one zawsze dobrze widoczne i czasem trzeba na nie spojrzeć dokładnie, by w ogóle gra je podświetliła. Nie raz spędzałem wiele minut na szukaniu poszlak, bo nie były one na tyle odznaczające się bym je zauważył szybciej.

We dwoje raźniej

Gra oferuje tryb kooperacji online. Możemy dołączyć do gry kolegi, lub zaprosić go do własnego świata. Razem przemieszczamy się wtedy po Pandorze i realizujemy kolejne zadania. Obie postaci swobodnie mogą chodzić po świecie, a jeżeli ktoś z nas zawędruje za daleko lub po prostu się zgubi, to w łatwy sposób możemy do siebie wrócić dzięki szybkiej podróży.

Kooperacja jest przyjemna, a najlepsze w niej jest to, iż osoba, która dołączy do naszej zabawy, nie utraci postępu, który razem wypracowaliśmy. Wszystko wraca do jej własnego świata. Wspólna zabawa sprawia też, iż część z potyczek staje się łatwiejsza. Wrogowie wtedy walczą z dwojgiem postaci, a jeżeli ktoś zginie, to drugi gracz może go wstrzesić.

Dlatego jeżeli macie znajomych fanów Avatara, to wspólne przemierzanie tej krainy to dobry pomysł na zabawę. Jedynie szkoda, iż trybu kooperacji nie ma lokalnie.

Podsumowanie

Avatar: Frontiers of Pandora to bardzo solidny tytuł. Gra nie jest na pewno rewolucyjna i nie wnosi do braży gier tyle, ile filmy wniosły do Hollywood. Ale mimo wszystko gra się w to przyjemnie, szczególnie z przyjacielem.

Zdecydowanie jest to produkcja dla fanów filmów Avatar. Piękna oprawa i duże przywiązanie do szczegółów Pandory sprawią, iż fani poczują się jak w domu. Podane w typowo Ubisoftowej formie. jeżeli więc nie jest to dla was duża wada, to powinniście się dobrze bawić.

Choć gra wyszła pod koniec roku, kiedy listy do Mikołaja już dawno wysłane, to ostatecznie wydaje mi się, iż warto ją jeszcze dopisać. jeżeli tylko byliście grzeczni, to czekać na was pod choinką będzie solidne doświadczenie w przepięknym świecie Pandory.

Gry do recenzji udostępnił Ubisoft.

Rozgrywka

Idź do oryginalnego materiału