Jak nazwać remaster remastera? Przed tym trudnym pytaniem stanął pion marketingu w Sony, przygotowując premierę The Last of Us Part 1. Firma postanowiła forsować wizję pełnego remake’u, co teraz odbije się jej czkawką. Recenzowana produkcja jest wybitna, ale była taka już w 2013 roku. Do tego sporo z niej ubyło.
W marketingowym skrzydle PlayStation Studios mieli niełatwy orzech do zgryzienia. Jak bowiem nazwać remaster remastera? Właśnie tym jest The Last of Us Part 1. Tytuł z PS3 doczekał się udanego odświeżenia dla PS4, natomiast teraz produkcję ulepszono po raz kolejny, już na PS5. I chociaż projekt spełnia ramifikacje remake’u, jak migracja na nowy silnik czy postawione od zera lokacje, przechodząc Part 1, nie czułem nowej jakości. Przeciwnie. Chociaż wciąż wybitna, gra na wielu płaszczyznach okazuje się gorsza od Part 2. Dostajemy lepszą opowieść, ale gorszą rozgrywkę.
The Last of Us Part 1 momentami jest jak remake, ale przez większość czasu to remaster
Czuć, iż twórcy The Last of Us Part 1 z wielką pompą odtworzyli najważniejsze wizualnie lokacje, jak początkowa strefa za bezpiecznymi murami, okolice ratusza, przedmieścia Pittsburgha czy Bill’s Town. Zwiedzanie tych obszarów to jednak mniejsza część Part 1.
Przez większość czasu będziemy się przemieszczali ciasnymi korytarzami łączącymi większe mapy, a tym brakuje jakości oczekiwanej po PlayStation 5. Grając w nowe The Last of Us wyraźnie czuć ograniczenia konsol sprzed dwóch generacji, wyrażone zwłaszcza w otwartości lokacji. Wielokrotnie natrafiałem na tak sterylne place oraz uliczki, iż ich rodowód z PS3 jest widoczny gołym okiem.
Naughty Dog nie wykorzystał idealnej okazji, aby rozszerzyć świat The Last of Us o nowe miejsca i przygody. Podam przykład z samego początku produkcji, co by nie psuć fabularnych niespodzianek: w pewnym momencie Joel pyta Tess, którędy powinni kierować się do miejsca spotkania ze Świetlikami. Tess wskazuje zachodni kierunek, chociaż gracz ma do wyboru dwie inne drogi. Te bardzo gwałtownie zakręcają i kończą się ślepymi uliczkami, tworząc ułudę większego świata.
Szkoda, iż w The Last of Us Part 1 takie szlaki nie kończą się nowymi sklepami, garażami albo magazynami, do których można wejść i w których czeka na gracza unikalne wyzwanie.
Twórcy nie pokusili się o zmianę architektury lokacji, mimo iż przemodelowali część brył. Zabudowa zmieniła kształt, pojawiły się nowe i bardziej złożone budynki formujące naturalne granice dla gracza, ale sama przestrzeń do eksploracji oraz walki nie zwiększyła się ani o jotę. Szkoda, bo właśnie ze względu na zachowanie oryginalnych proporcji pamiętających czasy PlayStation 3, nowe Part 1 nie może rozwinąć się tam, gdzie to było najbardziej potrzebne: w obszarze mechanizmów walki.
Starcia z The Last of Us Part 1 są krokiem wstecz względem The Last of Us Part 2. To naprawdę czuć
Walka w Part 2 to dzieło sztuki. Twórcom udało się stworzyć system oparty na silnej kontekstowości, z uwzględnieniem otoczenia. W grze z 2020 roku, wydanej na konsolę minionej generacji, rywale rzucają sobą o ściany, przetaczają się przez stoły i krzesła, a choćby czołgają i zastawiają pułapki wchodząc pod łóżka. Te sekwencje wyglądają jak żywcem wyjęte z porządnego filmu akcji. Na tym tle starcia z Part 1 wypadają dosyć blado.
Mimo obietnicy podkręcenia sztucznej inteligencji, przeciwnicy wciąż uwielbiają oflankować gracza, po czym podejść do niego na odległość trzech metrów, stojąc jak słupy w polu bez żadnej osłony. Wrogowie sporadycznie wymieniają się informacjami, a ich zachowanie zdaje się nie zmieniać po stracie przewagi liczebnej.
Walka w zwarciu ponownie stała się silnie oskryptowana oraz sekwencyjna. Brakuje jej zmienności i nieprzewidywalności. Ileż bym dał, aby wróg w pewnym momencie nieoczekiwanie złapał mój kij, a następnie wymusił szamotaninę w parterze. Takie rzeczy tylko w Part 2.
Na obronę starć w The Last of Us Part 1 trzeba napisać, iż są przyjemniejsze niż w oryginale oraz pierwszym remasterze. Joel nie porusza się już jak mucha w smole, a możliwość rozgrywki w 60 klatkach na sekundę nadaje konfrontacjom dodatkowego dynamizmu. Naughty Dog zawiesiło jednak poprzeczkę tak wysoko, iż zderzenie z Part 2 ze starszego PS4 okazuje się bardzo niekorzystnie dla nowszego Part 1.
Za to możliwość rozgrywki w 4K, z 60 klatkami na sekundę i z nowymi modelami, na to czekałem
To pierwszy raz, kiedy przepiękne The Last of Us działa na takim poziomie, na jaki zasługuje ta wybitna gra. Płynność 60 klatek, do tego HDR oraz dynamiczne 4K sprawia, iż gra nabiera pięknych rumieńców, zwłaszcza na tych największych telewizorach w salonie. Jestem także wielkim fanem nowych modeli głównych bohaterów, które są pełniejsze życia, emocji oraz ludzkich niedoskonałości niż kiedykolwiek wcześniej.
W parze z usprawnieniami miłymi dla oka dostajemy coś przyjemnego w dotyku. Pad DualSense został odpowiednio wykorzystany, dzięki czemu gracze poczują wiele zniuansowanych detali, w tym szybsze bicie serca głównego bohatera. Z kolei adaptacyjne spusty świetnie działają podczas napinania cięciwy i strzelania z łuku, chociaż osobiście liczyłem na bardziej imponujące sprężenie zwrotne podczas korzystania ze strzelb i karabinów.
W ogólnym rozrachunku Naughty Dog wykorzystuje potencjał nowego pada Sony, chociaż efekt uderzających w kontroler kropel deszczu z Returnala pozostaje nie do pobicia.
Nie mogę przeboleć, iż The Last of Us Part 1 zostało wykastrowane z multiplayera. Za mało dostajemy w zamian
Chociaż The Last of Us to przede wszystkim kapitalna przygoda dla jednego gracza, Naughty Dog tworzy naprawdę dobre moduły wieloosobowe. Ten w Uncharted 4 czy właśnie The Last of Us Factions były tego najlepszym przykładem. Teraz Factions zostało kompletnie wycięte z głównego menu, a graczom pozostaje wyłącznie przygoda dla jednego gracza, poszerzona o dodatek fabularny Left Behind. Wielka, wielka szkoda.
Naughty Dog tłumaczy tę decyzję pracami nad wieloosobowym trybem w świecie The Last of Us, który rozrósł się do rozmiarów samodzielnej produkcji. Nie mogę się doczekać kiedy w nią zagram, ale oceniam to, co dostaję tutaj i teraz, płacąc ponad 300 złotych za pudełko.
Z tej perspektywy Part 1 oferuje mniej możliwości niż edycja Remastered. Uwielbialiśmy grać ze znajomymi w ciasne, bezwzględne Factions na PS4 i szkoda, iż na PS5 nie otrzymamy takiej możliwości.
W zamian możemy poznawać The Last of Us na nowo w trybie reżyserskim, ale ten jest odblokowywany dopiero po przejściu kampanii w klasyczny sposób. Szkoda. Jako osoba, która ma na koncie trzy przejścia tego tytułu, z chęcią od razu włączyłbym reżyserskiego asystenta.
Po pierwszym pokonaniu Part 1 odblokowujemy ponadto alternatywne skórki do założenia na bohaterów, wizualne filtry nakładane podczas rozgrywki, tabelę z wynikami dla speedrunnerów oraz modyfikacje zasad rozgrywki. Do tego dochodzą galerie modeli i grafik koncepcyjnych, a także bonusowe materiały audio/wideo.
Coś jeszcze? Co zyska fan serii, który kupi Part 1 i przejdzie grę ponownie, mając w pamięci oryginał?
Część lokacji otrzymała nowe efekty pogodowe. Przykładowo, ścigając Roberta w porcie, towarzyszy nam teraz piękny zachód słońca, z promieniami oplatającymi doki oraz nabrzeżne hangary. W podziemiach pył zarodników stał się gęstszy, na czym zyskują efekty cząsteczkowe, co potem pięknie wychwytuje światło latarek trzymanych przez bohaterów. Puste połacie przestrzeni lubi teraz pokrywać lekka mgiełka, nadając pejzażom dodatkowej głębi. Dodając do tego wcześniej wspomnianą zmienioną geometrię niektórych obiektów, część lokacji zyskuje nowy charakter.
Mnie bardzo spodobał się ulepszony system odpowiedzialny za zachowanie towarzyszy. Grając w TLoU na PS3 bądź PS4 na pewno byliście świadkami komicznych sytuacji, gdy skradamy się obok bestii, a towarzysząca nam Ellie wesoło paraduje zaraz przy nich, nie wzbudzając reakcji mutantów.
Dzięki nowym algorytmom towarzysze są teraz bardziej świadomi linii wzroku przeciwników oraz ułożenia osłon terenowych. Pozwala to budować iluzję wspólnego skradania oraz przemieszczania się, której brakowało w oryginale.
The Last of Us Part 1: jeden z najbardziej niepotrzebnych remake’ów i jedna z najlepszych gier w historii
W zestawie z każdym kupionym The Last of Us Part 1 powinien znajdować się gadżet z Facetów w Czerni, przy pomocy którego usuwa się wspomnienia. Wtedy byłbym pod niesamowitym wrażeniem tej gry, zachwycając się cudowną narracją, świetnie wyreżyserowanymi postaciami oraz doskonale wyważonym poziomem trudności.
Kiedy jednak gram w niemal to samo The Last of Us – najpierw na PS3, potem na PS4, a teraz na PS5 – czuję się trochę nabijany w butelkę.
Jeśli nigdy wcześniej nie miałeś kontaktu z The Last of Us, możesz kupować Part 1 w ciemno. Doświadczysz jednej z najlepszych przygód, jakie branża gier kiedykolwiek miała do zaoferowania. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Brakuje mi jednak gestu po stronie Sony, przy pomocy którego firma doceniałaby wieloletnich fanów skłonnych po raz trzeci wydać pieniądze na tę samą opowieść. Symboliczny rabat w PS Store dla posiadaczy edycji PS4 czy zestaw retro-skórek – cokolwiek, byle walczyć z wizerunkiem dojenia tej samej krowy po raz trzeci.
Największe zalety:
- Pierwsze The Last of Us w standardzie na jaki zasługuje: 60 fps lub 4K
- Odczuwalnie ulepszone zachowanie towarzyszy
- Świetne nowe modele postaci, przejścia między filmami i rozgrywką
- Poprawne wykorzystanie możliwości DualSense
- Walka stała się nieco szybsza i nieco lepsza…
Największe wady:
- …ale to wciąż nie poziom starć z The Last of Us Part 2
- Wycięty moduł wieloosobowy (a był naprawdę niezły)
- Część lokacji jest pięknie odświeżona, część zaskakuje sterylnością
- To bardziej remaster remastera w pełnej cenie niż wzorowy remake
- Brakuje gestu Sony wobec fanów, jak rabat dla posiadaczy poprzedniej wersji
Przechodząc The Last of Us Part 1 bawiłem się świetnie. Powrót do historii Joela był ciekawszy i bardziej satysfakcjonujący niż odkrywanie wielu kompletnie nowych gier AAA. Kiedy jednak patrzę na cenę 339 złotych przy pudełku Part 1, nie czuję, aby wszystko było w porządku. Sony sprzedaje remastera remastera w pełnej cenie, kastrując go z modułu wieloosobowego i nieco na wyrost nazywając projekt remake’em.
Patrząc na tę ofertę racjonalnie, z perspektywy posiadacza The Last of Us Remastered, cena jest zbyt wysoka. Gdy jednak mówimy o tak uznanej, utytułowanej i ukochanej serii jak The Last of Us, racjonalność schodzi na dalszy plan.
Sony doskonale zdaje sobie z tego sprawę.